O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

piątek, 27 grudnia 2013

Słowiańskie grodziska na Pogórzu Izerskim.

Bardzo mnie ucieszyły prognozy pogody zapowiadane na Święta Bożego Narodzenia. Mam jeszcze świeżo w pamięci pokrywę śniegu zalegającą w kwietniu tego roku. Nie życzyłam sobie tym razem „białych świąt”. Zapewne śniegiem się jeszcze nacieszymy w nadchodzących tygodniach, tymczasem postanowiłam skorzystać z wiosennej aury i nie paść brzucha przy stole, choć narobiłam smakołyków, ale ruszyć w teren. Chłopa nie trzeba było długo namawiać, ponieważ zaproponowałam wypad na słowiańskie grodziska w okolicach Zgorzelca. Nasze dni/tygodnie/miesiące na Pogórzu Izerskim są policzone, a tam nas jeszcze nie było.

Po obfitym świątecznym śniadaniu, spakowałam do torby piernik i termos z kawą, i ruszyliśmy do Zawidowa, gdzie na Kociej Górze, stał w czasach przedchrześcijańskich słowiański gródek, należący do Marchii Miśnieńskiej. W ogólnodostępnych publikacjach niewiele wiadomo o zabytkach, które ewentualnie pozyskano w trakcie badań archeologicznych, a karty które otrzymaliśmy od konserwatora zabytków nie obejmują już tego terenu. Mogę jedynie pokazać opublikowany w Słowniku Geografii Turystycznej Sudetów szkic obiektu.


Zanim pokażę Wam, co zostało po dawnych słowiańskich mieszkańcach tej części Pogórza Izerskiego, warto zapoznać się z krótkim rysem osadnictwa na tym terenie od zarania dziejów, obejmującym czasy przedchrześcijańskie. Temat został przeze mnie opracowany na potrzeby projektu „Odkryj dziedzictwo Pogórza Izerskiego”, który nie dojdzie do skutku, ponieważ się wyprowadzamy. Warunkiem otrzymania pomocy, związanej z realizacją projektu, jest utrzymanie naszego muzeum przez pięć lat w tym samym miejscu. W obecnej sytuacji nie wchodzi to w rachubę, szkoda jednak, aby moja praca się zmarnowała.

Północna część Pogórza Izerskiego była w pradziejach zasiedlana przez grupy osadników nie związanych na stałe z jednym miejscem zamieszkania. W okresie mezolitu, tj.10 tys. lat p.n.e, kiedy ostatni lodowiec na dobre wycofał się na daleką północ, teren porosły bujne lasy, które były gęsto poprzecinane ciekami wodnymi. Sprzyjało to penetracji tego obszaru przez ludzi, którzy zajmowali się głównie myślistwem i zbieractwem. Las, w którym zwierzyny i dzikich owoców było pod dostatkiem,  karmił i dawał ich schronienie. Kiedy zasobów brakowało, grupy złożone ze spokrewnionych ze sobą osób, przemieszczały się dalej w poszukiwaniu pożywienia. Ślady tego typu aktywności, w postaci pozostawionych drobnych narzędzi i odłupków, archeolodzy odnaleźli na piaszczystych wydmach brzegów Nysy Łużyckiej w okolicy Zgorzelca, Łagowa, Koźlic i Sieniawki i Kwisy (Osieczów) oraz ich mniejszych dopływów. Niedostępność terenu ze względu na wszechobecne bory i bagniska, a od południa góry, była przyczyną tego, iż nie docierały tu nowinki ze świata. Dopiero u schyłku młodszej epoki kamienia, neolitu, nowy model kulturowy, który zaszczepili ludzie przybyli z południa Europy, z obszarów naddunajskich, związany z osiadłym trybem życia, rolnictwem i pasterstwem powoli upowszechniał się na północy Pogórza Izerskiego. Kilka setek lat później i on odszedł w zapomnienie, wraz z przybyszami z południowego- wschodu Europy, którzy prawdopodobnie, najpierw jako najeźdźcy, później asymilujący się z tubylcami osadnicy, wprowadzili nowy model kulturowy. Nowi przybysze przywieźli ze sobą nieznany wcześniej materiał, który gwarantował skok cywilizacyjny- brąz- stop miedzi i cyny. W ciągu kilku setek lat rozpowszechnił się inny niż do tej pory system wierzeń,  który możemy obserwować badając cmentarzyska z tamtego okresu.
Na bazie tych zjawisk od 1300 r p.n.e formowała się tzw. kultura łużycka (nie mająca nic wspólnego ze słowiańskimi plemionami Serbołużyczan), która należała do wielkiego wspólnego kręgu kultur pól popielnicowych. Była to pierwsza z obserwowanych w materiale archeologicznym unifikacja na skalę europejską. Charakteryzowała się ciałopalnym obrządkiem pogrzebowym umieszczanym pod kurhanem. Przez kilka setek lat panowała stabilizacja i dobrobyt, który osiągnął swoje apogeum w okresie zwanym halsztackim, kiedy upowszechnił się nowy metal- żelazo. Czasy te związane są z wpływami celtyckimi z zachodu kontynentu, które nie ominęły również interesującego nas terenu. W tym okresie nastąpił znaczny wzrost demograficzny. Pogórze Izerskie nadal stanowiło wysunięte od głównych centrów cywilizacyjnych rubieże. Plemiona reprezentujące kulturę łużycką trzymały się terenów, które były już zasiedlone we wcześniejszych czasach. Na Pogórzu Izerskim są to wciąż jego północne terytoria oraz okolice Zgorzelca i Lwówka Śląskiego. W Płakowicach archeolodzy dopatrzyli się wałów kamiennych z okresu kultury łużyckiej, które zinterpretowali, jako związane z obiektem kultowym. W tej miejscowości znajduje się również cmentarzysko kultury łużyckiej odkryte w 1927 roku przez niemieckich archeologów.

W VI wieku p.n.e. wraz z najazdami Scytów, nadeszły trudne czasy. W ciągu następnych kilkuset lat obserwuje się powolny upadek i zubożenie mieszkańców. Na tych terenach pojawiają się przejściowo plemiona zarówno germańskie, jak i celtyckie. Prawdopodobnie na skutek ciągłego zagrożenia ze strony koczowniczych plemion z południowego wschodu oraz mobilizacją plemion germańskich w walkach z Rzymianami, następuje wyludnienie w całej Europie Środkowej. Sytuacja zmienia się wraz z początkiem V wieku naszej ery, kiedy pod naporem następnych pokoleń koczowników- tym razem Hunów- na teren dorzecza Nysy Łużyckiej i Kwisy przybywają plemiona Serbów. Serbowie Łużyccy będą tworzyć historię tych ziem przez wiele następnych stuleci.

Pierwsze zmianki o plemionach zwanych Serboi  pojawiły się w relacji Pliniusza Starszego w I w. n.e, który lokował ich w okolicach Morza Czarnego. Mieli przynależeć do ludów indo-irańskich, koczowniczo-pasterskich, spokrewnionych z Persami i Scytami. Nie utożsamia się ich z plemionami słowiańskimi. Na początku V wieku rzymski pisarz Wibiusz Sekwester umiejscawiał Serbów na lewym brzegu Łaby. Prawy brzeg w tym czasie zamieszkiwali germańscy Swebowie. 
Słowianie zasiedlali teren Europy środkowej dopiero od początku VI wieku. Dziś, ze względu na zróżnicowany materiał archeologiczny Serbów i Słowian z V i VI wieku, przypuszcza się, że ci ostatni zasymilowali się z Serbami z czasem przejmując od nich nazwę, lecz zachowując swój język i obyczaje. Na Pogórzu Izerskim udokumentowana jest w materialne archeologicznym obecność trzech serbskich plemion. Najliczniejsi z nich to Łużyczanie, zajmujący teren od Łaby, aż po rzekę Bóbr oraz mniej liczni Bieżuńczanie (Bieśniczanie) w dorzeczu Nysy Łużyckiej rozlokowani w okolicach Zgorzelca, którzy na początku X wieku zostali wchłonięci przez liczniejsze i potężniejsze plemię Milczan. Z Bieżuńczanami archeolodzy łączą odkryte słowiańskie centra osadnicze w Białogórzu, Niedowie, Sulikowie, Tylicach, Pieńsku oraz oczywiście na górze Bieśnica (Landeskrone) po niemieckiej stronie Zgorzelca. Na temat kurhanów i grodziska w Białogórzu pisałam obszernie w tym miejscu.

W tym okresie, aż do XIII wieku większa część Pogórza Izerskiego była porośnięta niedostępną, gęstą puszczą i pozostała niezamieszkała. Sytuacja zaczęła się zmieniać, kiedy uznany dziś za jednego z najwybitniejszych Piastów Śląskich Henryk I Brodaty, na początku XIII wieku, kierowany przyczynami ekonomiczno-gospodarczymi, zezwolił na osiedlenie się w rejonach sudeckich osadników z zachodu. Ale to jest temat na inne opracowanie.


W pierwszy dzień Świąt ruszyliśmy na poszukiwanie śladów osadnictwa słowiańskich Bieżuńczan i trafiliśmy najpierw do Starego Zawidowa. Zaparkowaliśmy auto pod kościołem i udaliśmy się na poszukiwania wzniesienia, na którym przed wiekami, stał ważny obiekt określany w literaturze, jako zamek. W rzeczywistości była to zapewne drewniana wieża mieszkalna, która pełnić mogła też funkcje obserwacyjne i obronne, gdyż teren, na którym się wznosiła, odznacza się właściwymi do tego celu walorami. W odnalezieniu Kociej Góry pomógł nam mieszkaniec Zawidowa. Okazało się, że górka znajdowała się tuż za kościołem. Wizyty na następnych grodziskach jasno pokazały, że pierwsi koloniści z chrześcijańskiego centrum kulturowego, na tych terenach lokowali najważniejszą budowlę-kościół tuż przy słowiańskiej wiosce. W tamtym rejonie, zupełnie odmiennie niż w dorzeczu Kwisy, nowi osadnicy zasiedlali teren i wioski już istniejące, asymilując się w sposób mniej lub bardziej pokojowy z autochtonami.





Po wejściu na górkę okazało się, że roztacza się stamtąd widok na ogromną połać terenu. Wejście od drugiej strony jest niemożliwe z powodu zarówno płynącej u stóp wzniesienia rzeczki, jak i stromizny. Po zrobieniu fotografii, wrócilismy do auta i udaliśmy się opłotkami do Niedowa nad rzekę Witkę.

Grodzisko w Niedowie spodobało mi się z tego powodu, iż było oznaczone i opisane.




Według przeprowadzonych badań osadnictwo na Górze Słowiańskiej trwało od IX do XI wieku, a gród mógł być bardzo ważnym centrum Bieżuńczan. Odnaleziono tu bardzo spektakularne artefakty, jak na owe czasy. Mnogość tkackich przęślików, igły szewskie, mogą świadczyć o istniejącym tutaj rozwinietym centrum rekodzielniczym. Świadectwem bogactwa mieszkańców są liczne metalowe wyroby, takie jak sprzączki, czy uchwyty i okucia do narzędzi gospodarskich oraz przedmioty zbytku, takie jak kości do gry, czy paciorki z karneolu. Znalezione i przedstawione wyżej na zdjęciu militaria świadczą o rozwinietych kontaktach z cywilizacją zachodniej i południowej Europy.

Co mnie zasmuciło to fakt, że grodzisko zdewastowane zostało najpierw przez energetykę, jakby nie można było sobie tych słupów inaczej pociągnąć.



A teraz jest dewastowane przez crossowców, którzy urządzili sobie tam tor przeszkód.


I kilka widoków na majdan i z majdanu.







Następne grodzisko, w Tylicach na Winnej Górze, bardzo nas rozczarowało. Nie zajrzałam wcześniej do literatury i nie wiedziałam, że zostało całkowicie zniszczone podczas wydobycia bazaltu w późniejszych wiekach. Kiedy wspinałam się po prawie pionowej ścianie (na czworakach!) miałam nadzieję ujrzeć spektakularny widok. Tymczasem zobaczyłam ogromną, kilkudziesięciometrową dziurę pod spodem.

Na zdjęciach tego tak nie widać, ale te wzniesienia sa naprawdę wysokie i strome.

Początkowo myśleliśmy, że stoimy na wale, 
jednak po drugiej jego stronie ziała ogromna dziura-wybierzysko.


Wszechobecne w tamtejszych lasach śmieci.



Zanim grodzisko zniknęło i zostało wykreślone z rejestru zabytków, archeolodzy znaleźli tam znaczne ilości ceramiki oraz świadectwa istnienia hutnictwa żelaza. Cóż, wielka szkoda. Miejscowość straciła szansę na stanie się ciekawym pod względem turystycznym miejscem.

Ruszyliśmy do Sulikowa, gdzie na Górze Zamkowej, podobnie, jak w Starym Zawidowie, miał znajdować się niewielki drewniany słowiański gródek obronny. Zachowały się fragmenty wałów. Znów nie znalazłam żadnych informacji w litaraturze na temat znalezisk archeologicznych z tamtego terenu, a konserwatora zabytków już nie zamierzam w tym temacie nękać :-)




Obecność wody jest ważnym strategicznym elementem, 
który decydował o osadnictwie.





Mieliśmy wprawdzie już prostą drogę do domu, ale uznałam, że jeszcze mamy na tyle czasu, aby odwiedzić grodzisko w Pisarzowicach. Nie musieliśmy go szukać, poniewaz Chłop był tam kilka lat wcześniej. Trzeba było sobie tylko przypomnieć drogę, w którą mieliśmy skręcić. 

Grodzisko (domniemane) bardzo mnie rozczarowało. Po pierwsze- ktoś sobie ogrodził teren, na którym się znajdowało, drutem kolczastym na tyle szczelnie, że nie ryzykowałam tam wejść z powodu obawy o poszarpanie sobie kurtki.


Ja nie wiem, czy to nie jest kaleczenie drzew i czy tak wolno?




Po drugie, już w domu, gdy sięgnęliśmy do kart archeologicznych, okazało się, że istnienie tego grodziska jest wielce wątpliwe. Nic tam nie znaleziono, żadnych wałów, żadnego materiału. W karcie widniała notatka, że sprawa ta wymaga wyjaśnienia poprzez wykonanie badań sondażowych. Wszystko wskazuje na to, że to zwykła wydumka, a nie żadne grodzisko. Nie ma też w karcie informacji, na jakiej podstawie obiekt został wpisany do rejestru zabytków.

W czasach nowożytnych na tym terenie, przy drodze Pisarzowice-Henryków Lubański, znajdowała się karczma. Jej ruiny są widoczne po dziś dzień.




Reasumując: To był piękny i udany dzień. Pogoda pozwoliła nam aktywnie i pożytecznie spędzić pierwszy dzień Świąt odrywając nas od jadła i napojów. Grodziska w okolicach Zgorzelca to niewykorzystany potencjał turystyczny tego regionu. Tylko w jednym przypadku, w Niedowie, postarano się, aby postawić tablicę i zaciekawić przechodnia przeszłością tych ziem. Uderzyło nas to, że na każdym z tych obiektów znajdował się koszmarny śmietnik. W Starym Zawidowie grodzisko znajduje się tuż przy kościele. Jakkolwiek jestem w stanie pojąć, że jakiś burak może wyrzucać smieci do lasu, tak nie pojmuję, jak można tolerować góry śmieci tuż pod kościołem? 
Pomyślcie sobie, jak fajnie byłoby wybrać się na wycieczkę rowerową oznakowanym szlakiem grodzisk tym bardziej, że znajdują się od siebie w niedużej odległości. Tymczasem obiekty te skazane są na niepamięć współczesnych mieszkańców. 

P.S. Prócz kart ewidencji zabytków archeologicznych, wyrwanych sądownie dolnośląskiemu konserwatorowi zabytków oraz przedwojennych map niemieckich, korzystałam z informacji o grodziskach zawartych w książkach W. Bena, Polskie Górne Łużyce oraz ze Słownika geografii turystycznej Sudetów. O najnowszych i najbardziej naukowych hipotezach dotyczących genezy Serbołużyczan dowiedziałam się z książki M.Cygańskiego, R. Leszczyńskiego, Zarys dziejów narodowościowych Łużyczan, tom.1

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Żeby dwa dni nic nie robić.

Żeby przez dwa dni nic nie robić, trzeba się najpierw okrutnie narobić. Posprzątać chałupę, upiec ciasta, pierogi i uszka ulepić, wino, które jeszcze niedawno dawało czadu, zlać do butelek i ometkować. Dlatego dziś stać mnie jedynie na pozostawienie czytelnikom z całego serca płynących życzeń.


poniedziałek, 2 grudnia 2013

Lubię być w awangardzie.

Odkąd pamiętam, a pamięć moja sięga do czasów przedszkola, nigdy nie lubiłam robić tego, co otaczająca mnie grupa. Przy tym wszystkim byłam na tyle mądrym dzieckiem, a później mądrym młodym człowiekiem, że rozumiałam, iż aby mieć święty spokój należy się dostosować. Sztukę dostosowywania się do otoczenia opanowałam do tego stopnia, że byłam postrzegana jako wzorowa uczennica i grzeczne dziecko. Jakim byłam naprawdę „grzecznym” dzieckiem wiedziała tylko i wyłącznie moja najbliższa rodzina. Nie mam dziś nastroju do głębszego grzebania się w mojej psyche i analizowania przyczyn mojego buntu, powiem tylko, że zawsze miałam własne zdanie, a jak coś mi się nie podobało, to  pyskowałam i robiłam po swojemu. Dziś wiem, że miałam rację. Byłam po prostu inna, chciałam żyć po swojemu, sama decydować o pewnych sprawach nie od 18-tego roku życia, ale odkąd skończyłam lat 12 i zaczęłam w miarę świadomie postrzegać swój los. Rodzina nie miała mi nic do zaoferowania. Mój ojciec był alkoholikiem (co skrzętnie ukrywano przed całym światem, bojąc się wymawiać to słowo nawet dziś), a podczas tych rzadkich momentów, kiedy widziałam go trzeźwego, był dla mnie obcym człowiekiem. Po prostu ze sobą nie rozmawialiśmy. Dla mojej mamy najważniejszą rzeczą, która się w życiu liczyła, był fakt, czy chodzę do kościoła, ale o tym już pisałam kilka miesięcy temu we wpisie Ostatni festiwal hipokryzji. Tamten wpis kosztował mnie mnóstwo emocji i nie chciałabym by zrobił się z tego post podobny. W każdym razie, nie mając w realnym życiu żadnego pozytywnego przykładu, jako nastolatka, swój moralny kręgosłup kształtowałam czytając mądre księgi (największe wrażenie zrobiła na mnie mądrość zawarta w hinduskich starożytnych pismach Wedach) i przemyślenia filozoficzne. Nie przeszkodziło mi to równolegle zaczytywać się w Szklarskim, Mayu oraz w typowo dziewczęcej literaturze takiej jak Ania z Zielonego Wzgórza. Filozofia, głównie hinduska, kształtowała mój moralny kręgosłup i pozwoliła przyswoić sobie w dosyć młodym wieku prawo karmy, które dziś obserwuję na co dzień w moim życiu (owa magia), a książki przygodowe i obyczajowe opisujące dawny świat, rozbudziły we mnie wyobraźnię i pozwoliły dostrzec, że świat jest większy niż trzepak przed blokowiskiem z wielkiej płyty, na którym to trzepaku, wisząc głową w dół, spędzałam wolny od czytania czas. 
Gdzieś pomiędzy jednym fikołkiem, a drugim, odkryłam, że aby być szczęśliwą potrzebuję czasem zrobić coś, czego nie robią inni. Nie chodziło o to, aby robić coś na siłę, by się wyróżniać, lecz aby znaleźć w sobie odwagę do robienia rzeczy niestandardowych, które łamią stereotypy. Mam też skłonność (i co dziwne, potrzebę) do prowokowania otoczenia swoim zachowaniem, co ilustruje choćby wpiso Iwanie (niewinny żarcik) i wspomniany już Festiwal, kiedy czekałam na osoby, które zaczną mnie oceniać i w komentarzach dawać wyraz swojej hipokryzji. Rezultatem owych niestandardowych życiowych wyborów były absolutnie nie rokujące na zatrudnienie w zawodzie studia oraz najważniejsza i najpiękniejsza decyzja w moim życiu o porzuceniu miasta i przeprowadzce na wieś.

Takie mamy codziennie widoki :-)

Przy tym całym moim odizolowaniu się od świata mam nadal w niektórych dziedzinach potrzebę bycia w awangardzie. W latach 90-tych nie znano jeszcze za bardzo rasy golden retriever. Cieszyliśmy się, że jesteśmy jednymi z nielicznych, którzy hodują te psy i tym samym mają wpływ na rasę. Dziś to psy na tyle popularne, że przy całej mojej miłości do rasy, straciłam motywację do hodowli, ponieważ nie mogę wykazać się pracą twórczą, a jedynie rozmnażaniem. To, że w 2001 roku agroturystyk w Polsce było jak na lekarstwo, a my byliśmy jedną z nich, to może był przypadek. Natomiast moim celowym działaniem było bardzo szybkie nauczenie się tworzenia stron internetowych i posiadanie takiej dla hodowli i gospodarstwa. Oczywiście, w szybkim czasie, podobnie jak z agroturystykami, stron firm zaczęło przybywać. Prywatne muzeum nadal stanowi w Polsce nowość. Cieszymy się póki co przynależnością do wąskiego grona właścicieli prywatnych muzeów mając tym razem nadzieję, że szybko będzie ich przybywać ku ogólnemu pożytkowi dla tego wyniszczonego konsumpcjonistycznym stylem życia kraju. Jako jedna z jeszcze nielicznych (i tu też liczymy, że będzie tendencja wzrostowa) rodzina odzyskała zagrabiony przez PRL dwór, w którym być może niedługo zamieszkamy po pięknie spędzonych latach w oryginalnym i nie mniej zjawiskowym domu przysłupowym. Również innym niż przeciętny wiejski dom. 
Lubię, naprawdę lubię robić czasem coś od czapy i być inna niż większość. Może niektórzy odbiorą to za zarozumialstwo, jednak nie o to mi chodzi. Szanuję wybory życiowe innych ludzi, ich potrzebę życia w stadzie i pracy na etacie. W końcu jesteśmy gatunkiem społecznym i potrzebujemy siebie nawzajem. To, że jestem zadowolona ze swoich wyborów świadczy jedynie o tym, że są dla mnie najlepsze.

Kilka miesięcy temu przeczytałam e-mail od znajomego. Namawiał mnie do zakupu internetowej waluty bitcoin. Wtedy pierwszy raz usłyszałam o czymś takim. Szczerze powiem, że wówczas nie za bardzo miałam czas i głowę do szukania jakiejkolwiek informacji na temat dla mnie abstrakcyjny. Zrzuciłam to na Chłopa, jako temat zbyt dla mnie techniczny i ścisły, ale Chłop również nie załapał. Po wymianie kilku maili dowiedziałam się mniej więcej, o co chodzi z tymi bitcoinami i uznałam, że jednak nie mam duszy hazardzisty i nie będę kupować czegoś, co nie istnieje realnie. Jakoś mi się to skojarzyło z grami komputerowymi, a to dla mnie świat całkowicie obcy. Kolega jednak podpowiedział nam bezpieczniejszy udział w bardzo wąskim jeszcze gronie bitcoinowców. Zaproponował, abyśmy utworzyli sobie konto i po prostu, nie wykonując żadnych ruchów, oczekiwali na darowizny. Cóż, pomyślałam sobie, to akurat niczemu nie przeszkadza. Nic nie tracimy, a możemy coś zyskać. Oczywiście, w żadne wpłaty nie uwierzyłam, ponieważ mimo iż konto tradycyjne na potrzeby darowizn dostępne całemu światu widnieje zarówno na stronie internetowej muzeum, jak i na tym blogu, nie pojawiła się na nim ani złotówka. Dlaczego zatem mają pojawić się jakiekolwiek pieniądze od ludzi posługujących się bitcoinem, skoro jest ich jedynie garstka? Jaki zatem zysk miałam na myśli? Otóż z momentem założenia i opublikowania konta, właśnie realizowałam swoją potrzebę bycia w awangardzie mając też cichą nadzieję na jakąś reklamę, potrzebną mi do prowadzenia działalności zarobkowej. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Ze zdumieniem spostrzegłam, że na koncie bitcoinowym pojawiają się drobne kwoty. Dziś jest to równowartość ok 17 dolarów. Nie jest to może obiektywnie oszałamiająca kwota, ale w porównaniu z kontem dla darowizn, które zanotowało zero wpłat, robi na mnie wrażenie. Większe jednak wrażenie robi na mnie fakt, że mimo iż osób posługujących się walutą bitcoin jest w Polsce tak mało, są oni na tyle mili, by docenić fakt, że przyłączyło się do ich grona małe lokalne muzeum. Te drobne wpłaty traktuję, jako wyraz sympatii. Bardzo gorąco za nie dziękuję. Potraktuję je jako lokatę. Kto wie, czy przy rosnącym zainteresowaniu bitcoinem z tych 17 dolarów nie zrobi się suma dużo, dużo większa. Zamiast dziś kupić na potrzeby muzeum trzy puszki farby za te 17 dolców, być może za 10 lat muzeum wzbogaci się o jakiś odlotowy eksponat.

Po emisji materiału o bitcoinach w faktach TVN, które miało miejsce kilka dni temu, dziennikarze zainteresowali się tematem. Prawdopodobnie googlując lub przeglądając portal bitcoin.pl, gdzie w linkach zamieszczono podmioty akceptujące walutę bitcoin, docierają do naszej małej „instytucji”. W mojej cichej samotni, oddalonej 6 km od wszystkiego, rozbrzmiewają telefony.

-Kochanie, jak spędziłaś dziś dzień?- pyta Chłop, który przebywał kilka godzin w pobliskim miasteczku.
-A wiesz, rano rozmawiałam z redaktorem money.pl, który prosił mnie o zgodę na wzmiankowanie, a jakiś czas później pewien dziennikarz radiowy nagrał ze mną wywiad dotyczący bitcoinów, który dziś pójdzie na antenie.
-Yyyyy…- Chłop zalicza opad szczęki.

Artyluł o bitcoinach ze wzmianka o nas tutaj:
http://www.money.pl/pieniadze/raporty/artykul/bitcoin;w;rok;podrozal;o;9000;procent;kiedy;ta;banka;peknie,8,0,1430792.html

Niedawno spłynęło do nas jeszcze kilka zdjęć od fotografa Pawła Sosnowskiego, które zrobił przy okazji wywiadu dla niemieckiej gazety Sachsische Zeitung. Są tak urocze, że nie mogę się oprzeć by się nimi z Wami nie podzielić. Być może są to jedne z ostatnich zdjęć naszej ludzko-psiej gromadki w Zapuście. Niech staną się dla nas pamiątką.

Od lewej Fiona, Jaskier, Mantra. 
Na drugim planie od lewej Chłop i baba :-)


W minioną środę nasze muzeum odwiedziła kontrola z Urzędu Marszałkowskiego. Wszystko przebiegło bardzo pozytywnie. Nasz wniosek został skierowany do Ministerstwa w celu przekazania nam należnej dopłaty do remontu. Na zwrot części kosztów oczekiwać będziemy najpóźniej do końca roku, a więc jeszcze 4 tygodnie.

Pozdrawiamy Was gorąco. To jesteśmy my- (jeszcze) Tuskulaki :-)



poniedziałek, 18 listopada 2013

Certyfikat jakości dla mojej firmy.

Telemarketing jest plagą naszych czasów, ale skoro od lat ten proceder trwa, to znaczy że ma się dobrze. Cóż, prowadzę taką działalność, że moje dane muszą być upublicznione w Internecie. Z tego powodu liczę się z różnymi skutkami ubocznymi. Nie ma zatem tygodnia, żebym nie miała minimum 3 telefonów z bzdurnymi propozycjami dotyczącymi przede wszystkim przebadania mnie od stóp do głów, od zewnątrz i od środka na jakimś niby super nowoczesnym sprzęcie.

Pół biedy, jak indywiduum z drugiej strony druta/fali chce mi coś sprzedać, towar lub usługę. Czasem nawet jest to zabawne, jak w przypadku historyjki, kiedy zadzwonił do mnie DuchLata. Nigdy nie korzystam z żadnej propozycji kupna czegokolwiek tą drogą, jednak rozumiem, że są ludzie, którzy z tego właśnie źródła czerpią informacje o niezbędnym w swoim domu produkcie lub usłudze. Rozumiem to, nie czepiam się, pogodziłam się z tym faktem, choć uważam, że mimo wszystko powinnam mieć możliwość nie zgadzania się na tego typu telefony. Świata jednak nie zmienię, nie zamierzam się przejmować takimi rzeczami, bo nie mam na to wpływu.
Jak wspomniałam, czasem jest zabawnie:

-Czy jest pani zadowolona z wysokości swojego abonamentu?- zapytał mnie przez słuchawkę miły młody męski głos dzwoniący z polecenia firmy telekomunikacyjnej.
-Tak, jestem bardzo zadowolona- odparłam rozbawiona, bo akurat byłam w dobrym humorze, spowodowanym nie ilością alkoholu, a jedynie dobrym towarzystwem –wyjaśniam tak na wszelki wypadek :-)
Yyyy…- zabrzęczało coś po drugiej stronie.

No tak, tego scenariusza nie przerobili z kolegą, bo przecież każdy jest niezadowolony z wysokości abonamentu. Choćby ten abonament był w wysokości 5 zł, też będzie to powód do niezadowolenia. A czemu? Bo po prostu jest, a my chcielibyśmy mieć wszystko za darmo. Cóż, tak nas natura stworzyła i to jest wykorzystywanie przeciwko nam.

Dalsza rozmowa była niemal standardowa. Miły młody człowiek usiłował mi jednak podnieść abonament dodając do oferty jakieś pierdoły, które nie były mi potrzebne. Bardzo długo trwało udowadnianie mi, że ta oferta jest mi potrzebna, na co równie długo odpowiadałam, że skąd on może na boga wiedzieć, co zwykłam byłam uważać za niezbędne i co mnie do życia potrzebne jest? Im bardziej brnął w temat, tym częściej przechodziłam na składnię łacińską (czasownik na końcu zdania) i czas zaprzeszły (zwykłam byłam), co u mnie oznacza, że jestem bliska furii i lada moment zacznę krzyczeć, a rozmówcę wybija z tematu. 
Durna rozmowa, niczym dziada z obrazem, skończyła się tym, że w akcie desperacji chłoptaś stwierdził, że nie mogę odrzucić tej oferty, że jest to oferta obowiązkowa dla każdego klienta, na co rzekłam, że w takim razie proszę mi przygotować i przesłać kurierem dokument rozwiązujący naszą umowę z firmą świadczącą usługę. W tym momencie włączył się Wielki Brat i rozmowa została przerwana. Koleś się po prostu zagalopował, ja oczywiście rozwiązania umowy nie dostałam (na czym mi tak naprawdę wcale nie zależało) i o dziwo mogłam pozostać przy starej ofercie.

Lepszy numer zrobił Chłop babie usiłującej wcisnąć mu książkę, która (książka, nie baba) miała w tytule wybitne osoby, kluczowe w dziejach świata. Ważne jest tu słowo „wybitne”.

-Przygotowaliśmy dla pana książkę o wybitnych osobach, które miały wpływ na losy naszego świata. Oczywiście znajdzie pan w niej życiorys naszego papieża Jana Pawła II…- tu nastąpiło streszczenie życiorysu naszego papieża Jana Pawła II, bo przecież na Wojtyle można zbić największy kapitał w poszukiwaniu głupków. A o głupków akurat w tym kraju trudno nie jest.

Zobaczyłam radosny wyraz na pysku Chłopa i szelmowski błysk w jego oku.

-A jest tam może rozdział na temat Adolfa Hitlera?- zapytał Chłop natchnionym głosem.

Idiotka po drugiej stronie fali, bo inaczej nie można jej nazwać, zachłysnęła się przeczuwając fana Adolfa i pewnie sobie pomyślała, że skoro w papieża naszego Jana Pawła II nie trafiła, to może lepiej jej pójdzie z Hitlerem.

-Ależ tak, oczywiście, biografia Adolfa Hitlera jest opisana na kilku stronach…
-No wie pani co?!- przerwał jej ze "świętym oburzeniem" Chłop- to jest niedopuszczalne, żeby postać Adolfa Hitlera była w jednej książce z postacią świętego naszego papieża Jana Pawła II! To jest oburzające proszę pani, ja się na to stanowczo nie zgadzam!- piłował Chłop, a ja sobie mogłam tylko wyobrazić minę rozmówczyni. –Ja stanowczo odmawiam zakupu takiej książki!- rzekł Chłop na finał i rzucił słuchawką. To znaczy  kiedyś by się to nazywało, że rzucił słuchawką. Skutkiem ubocznym telefonów mobilnych, nawet stacjonarnych jest to, że nie można już dosłownie rzucić słuchawką, aby dać wyraz swojemu oburzeniu.

Po tej rozmowie jeszcze z pół dnia turlaliśmy się ze śmiechu po dywanie.

Miarka jednak przebiera się, kiedy dzwonią do mnie oszuści, którzy wykorzystują moją ufność w dobre intencje ludzi i wiarę w prawdomówność osoby, z którą rozmawiam. Nie mam wtedy poczucia humoru. Próba oszustwa i wyłudzenia ode mnie pieniędzy na podstawie fałszywych informacji budzi mój sprzeciw i prawdziwe oburzenie. Nie wiem, czy są to przypadki kwalifikujące się do zgłoszenia ich odpowiednim organom ścigania, ale raczej nie. Myślę, że oszukany w ten sposób człowiek nie znajdzie zrozumienia, zostanie potraktowany, jak głupek, który dał się naciągnąć. Kwoty też nie są takie, aby wzbudzały zainteresowanie, raptem kilkaset złotych ściągnięte od frajera. Jedyne, co mi pozostaje, aby się bronić przed tego typu oszustami, to nawciskanie epitetów rozmówcy, tudzież obnażenie mechanizmu oszustwa na blogu. Może w ten sposób uda się mi ostrzec kilka osób.

-Mamy do pani taką sprawę- rzekła strapionym, pełnym ubolewania i współczucia  głosem osoba po drugiej stronie fali, kiedy już upewniła się że rozmawia z właścicielką „firmy” Tuskulum. Notorycznie przez naciągaczy jesteśmy traktowani jako firma i nie dlatego, abyśmy poczuli się dopieszczeni, tylko z niewiedzy, co do charakteru naszej działalności.
Mamy klienta, który chce u nas wykupić domenę tuskulum pl Sprawdziliśmy, że macie państwo adres tuskulum.republika.pl i poczuliśmy się zobowiązani, aby poinformować was o tym i zaproponować wykupienie domeny, zanim inny klient to zrobi.

Naprawdę się zmartwiłam, ponieważ jak wspomniałam, wciąż mam wiarę w dobre intencje ludzi i ich prawdomówność. Nie jestem jednak aż taka głupia, aby wierzyć bezwarunkowo, zatem założyłam sobie trzy scenariusze:

-Strapiona szczerze kobieta mówi prawdę
-Kobieta perfidnie udając strapioną, próbuje wymusić na mnie zakup domeny
- Jakiś nieżyczliwy mi skurwysyn próbuje naświnić mi w sieci i zabrał się za to od strony mojej internetowej witryny.

Ostatni punkt był o tyle prawdopodobny, że akurat w tym czasie był taki jeden, który świnił mi w necie.
Nie mając żadnych dowodów na próbę oszukania mnie, sama się stropiłam i rzekłam, że za domenę nie zapłacę, gdyż musiałabym również wykupić inne adresy, takie jak net, com, eu, etc. A na takie rzeczy mnie po prostu nie stać. Wolałabym, aby ten ich klient nie wykupywał adresu z nazwą mojej „firmy”, ale oczywiście nie mam na to wpływu, bo rządzą tutaj prawa rynku. Tak szczerze zmartwiona pogadałam sobie na temat etyki w sieci, bezpieczeństwa, poprosiłam panią, aby uprzedziła klienta, że moja strona z nazwą Tuskulum ma już z dziesięć lat i może niech sobie ich klient wymyśli inną nazwę, bo będziemy sobie wzajemnie przeszkadzać. Rozstałyśmy się z panią w atmosferze wzajemnego strapienia, ja z powodu niezrozumiałej sytuacji, ona, jak się później okazało z powodu nieudanego interesu.

Sprawa się rypła, gdy pół roku później zadzwoniła nie wiem, czy ta sama pani i strapionym głosem rzekła, że ich firma zajmuje się sprzedażą domen internetowych i właśnie zgłosił się do nich klient, który chce wykupić adres muzeumzapusta pl, a że my mamy podobny adres, to zwraca się do nas, powodowana względami etycznymi i troską, że jeśli zgodzimy się wykupić ten adres, jakże nam potrzebny, to ona temu klientowi odmówi.

Trafił mnie jasny szlag i nawet nie potrzebowałam okresu przejściowego związanego z czasem zaprzeszłym, aby zacząć się drzeć. 

Niech Was nie zwiedzie ten uśmieszek.
Jak trzeba, to przypieprzę! :-)

Najpierw dobitnie i dosyć głośno wytłumaczyłam głupiej cipie (przepraszam za wyrażenie, ale dla oszustów nie mam miłosierdzia), że Zapusta to malutka wioska, gdzie są trzy domy na krzyż, a muzeum w takiej pipidówie to jest kuriozum. Kto na świętego boga miałby interes wymyślić taką samą nazwę i chcieć ją wykupić pod podobnym adresem? Wrzeszczałam długo nazywając ją i ich firmę po imieniu (czyli oszustami i to w dodatku głupimi, skoro wymyślili sobie wyłudzenie ode mnie kasy na podstawie takiego adresu) i dziwię się, że kretynka się nie rozłączyła, tylko mnie słuchała. W końcu ja się rozłączyłam, bo już nie miałam o czym wrzeszczeć. W głowie mi się do dziś nie mieści, do jakich metod posuwają się ludzie. Tego już nie można nazwać manipulacją, to już jest według mnie oszustwo. Oczywiście, nic się z tym dalej zrobić nie da, ale co się nawrzeszczałam i co się głupia baba nasłuchała, to moje.
Wtedy zrozumiałam, że telemarketing stracił swoją niewinność rodem ze wspomnianego Ducha Lata. Zaczęłam się zastanawiać, do czego jeszcze mogą posunąć się naciągacze i wyłudzacze pieniędzy metodą telefoniczną. Zwracam uwagę, że nie piszę tu o przestępstwach kryminalnych typu „na wnuczka”, które podpadają pod ściganie, ale o rzeczach niby błahych, które jednak budzą niesmak i sprzeciw, a jak dasz się naciągnąć, czynią z ciebie frajera i durnia.

I przekonałam się dzisiaj. Wczesnym popołudniem, kiedy zbierałam się do lasu, by pomóc Chłopu przy zwózce drewna, zadzwonił telefon.

-Czy dodzwoniłam się do hodowli?- zapytał żeński głos po drugiej stronie fali.
-Taaaak… -rzekłam nieco spłoszona, bo głos nie wyjawił swojego interesu, a ja mam akurat przerwę w hodowli, zatem interesantów raczej nie obsługuję. Ale zawsze może trafić się ktoś, kto chce się o coś zapytać.
A w jakiej sprawie pani dzwoni?- zapytałam.
-Jesteśmy firmą (tu padła jakaś nic nie mówiąca skrótowa nazwa, która sugerowała, że jest to firma z dupy) i zajmujemy się wystawianiem certyfikatów jakości. Przygotowaliśmy dla pani firmy znak jakości, który jest prestiżowy i będzie mogła go sobie pani powielać na każdej ze stron, na reklamach. To będzie świadectwem dla pani klientów, że pani hodowla jest wiarygodna, że jest wysokiej jakości… Taki znaczek kosztuje jedynie 220 zł netto, ale jak mówię, jest świadectwem jakości pani firmy. Proszę potwierdzić, czy możemy przygotować dla pani taki certyfikat?

Słucham i uszom nie wierzę, bo czekam na inne informację.

-A proszę mi powiedzieć, na jakiej podstawie, prócz tego, że zapłacę państwu te 22o zł, zostanie mi ten znaczek nadany? Czy ja mam się spodziewać jakiejś komisji, ktoś przyjedzie, sprawdzi w jakich warunkach żyją moje psy, jak odchowuję szczenięta?
-Ale czemu od razu komisja? – moja rozmówczyni traci spokój ducha i słyszę zdenerwowanie-  Może to klient polecił panią.

Zastanawia mnie słowo MOŻE. Zaczynam się drzeć:

-Pani sobie chyba żartuje?! Proponuje mi pani kupienie jakiegoś znaczka, który ma świadczyć o jakości  mojej hodowli? A na jakiej w ogóle podstawie, na podstawie tego, że zapłacę wam pieniądze???

Robię oddech, który wykorzystuje moja rozmówczyni:

-Żal mi pani, że tak pani myśli…-mówi i rzuca słuchawką.

Baranieję. Co za bezczelność?! Rozłączyła się, zanim zaczęłam naprawdę wrzeszczeć i wyzywać ją od oszustów. Jestem niepocieszona i jednocześnie zbulwersowana. Ze swoimi klientami, którzy o mnie pamiętają, mam kontakt. Nie sądzę, aby osoba, która mi dobrze życzy, chciała wmanewrować mnie w płacenie ponad 200 zł za jakiś wirtualny znaczek. Kolejna metoda na perfidne wielokierunkowe oszustwo. Kupując jakiś znaczek, zostaje się oszukanym, ponieważ ten szemrany certyfikat nic nie znaczy. Umieszczając ten znaczek na swoich stronach oszukuje się swoich klientów, którzy wierzą, bo chcą wierzyć w uczciwość sprzedawcy. Może w innych branżach nie jest to tak bulwersujące, ale sprzedaż żywych stworzeń za ciężkie pieniądze ludziom którzy ci zaufali, oparta na oszustwie, jest czymś, co mnie się w głowie nie mieści.

Jest jeszcze inna sprawa. Jakim trzeba być kretynem, żeby kupić sobie nic nie znaczący znak jakości, który można sobie samemu stworzyć za pomocą bezpłatnych graficznych programów ogólnie dostępnych w sieci?


Jeśli spotkaliście się z podobnymi absurdalnymi próbami wyłudzenia od naiwnych ludzi pieniędzy, podzielcie się ze mną w komentarzach. Niektóre telefony tak mnie zaskakują, że na poczekaniu nie zawsze potrafię właściwie zareagować. Przygotowana lepiej wykorzystam swój dar wrzeszczenia na tych, na których niestety nie ma innej metody.

piątek, 8 listopada 2013

Polski urząd, czyli orka po ugorze tępą drewnianą sochą.

Październik zleciał nie wiadomo kiedy. Była cały czas piękna pogoda, zatem głównie pracowaliśmy poza domem robiąc porządki w różnych kątach gospodarstwa. Efekt? Posprzątany strych i przystrychowe zakamarki, a jest ich bez liku. Posprzątana stajnia i składzik, który kiedyś był letnim kojczykiem dla szczeniąt. Kojczyk z ciężkim sercem został zlikwidowany. Relacja tutaj. Nie ma co przeżywać i rozdrapywać ran. Musimy iść do przodu, nie oglądać się za siebie. Życie napisało nam inny scenariusz, niż sobie założyliśmy, ale go zaakceptowaliśmy.


W międzyczasie zakończyliśmy remont sali muzeum i pojechaliśmy do Wrocławia do Urzędu Marszałkowskiego, aby złożyć dokumenty do rozliczenia remontu. W Urzędzie przeżyliśmy przykre rozczarowanie, bo gdzieś zniknęły stoliki dla ludzi. Zarówno my, jak i inni petenci, mieliśmy ze sobą masę dokumentów- faktury, zaświadczenia, etc., które musiały być przez urzędnika podbite i skopiowane. Gdzieś wszyscy musieli się z tym bajzlem rozłożyć. Stolik i przynajmniej 2 fotele zawsze do tej pory stały na korytarzu, tym razem ich nie było. Jedna z urzędniczek, widząc nasze zadziwienie graniczące z oburzeniem szepnęła, że to dlatego, że przygotowują się do kontroli. Co na boga wspólnego ma kontrola ze stolikami na korytarzu, czy ktoś to rozumie?! Raz przy podpisywaniu umowy, zdarzyło się nam, że urzędnik zaprosił nas do swojego gabinetu w celu dopełnienia formalności. Tym razem tego nie zrobił, w efekcie czego dopadłszy jedynego wolnego krzesła w sekretariacie, umościłam się w kącie, a wszystkie formalności załatwiane były na kolanach. Żeby tego było mało… 

Urzędniczka, która została przydzielona nam do przybijania pieczątek „przedstawiono do refundacji” oraz do kserowania faktur i dokumentów, w środku roboty została odwołana do dyrektora. Sprawę przejął młody człowiek, który owszem, przeprosił nas za zamieszanie i był bardzo miły, ale ten bajzel i chaos panujący tego dnia w Urzędzie Marszałkowskim (a było to 7 października) nieuchronnie zapowiadał przyszłe kłopoty. Do tego wszystkiego, przy kopiowaniu faktur, popsuło się ksero, zatem zarówno urzędniczka, jak i następny człowiek, znikali z naszymi dokumentami na czas dłuższy. To cud boski i łaska niebios, że nie pogubili oryginałów faktur i dokumentów, które byłyby nie do odtworzenia.

Spędziliśmy w urzędzie prawie dwie godziny, wyszłam półprzytomna tym bardziej, że Chłop zażyczył sobie, by z Krzyków na wybrzeże Słowackiego iść na piechotę. I ganialiśmy po tym Wrocławiu w tę i we w tę. Przy okazji odebrałam sobie wreszcie świadectwo ukończenia studiów podyplomowych w dziekanacie na Szewskiej. Lubię chodzić, wędrówki nie są mi obce, ale niekoniecznie po mieście wdychając spaliny.

Trzy tygodnie później przeżyłam załamanie, ponieważ zostaliśmy wezwani do uzupełnień. Osoba, która prowadzi nasze rozliczenie, młodziutkie dziewczę, jak się później okazało, zatem chyba nadgorliwe, lub bojące się popełnić jakiś błąd, wysmarowało nam poprawek na 3 strony A4. Oczywiście, okazało się, że poginęły, lub nie zostały skopiowane niektóre faktury i polecenia przelewów. Jeden dokument nie miał też pieczątki. Nie mam poczucia humoru, jeśli chodzi o urzędników, zatem nie rozbawiło mnie, ale porządnie wkurwiło zadane na piśmie pytanie, dlaczego jeden ze skopiowanych dokumentów nie posiada pieczątki „przedstawiono do refundacji”? To nas się o to pyta?! Czy to my mieliśmy w ręku pieczątkę i tłukliśmy nią w papiery?

Bogu dzięki wpadliśmy na pomysł, jeszcze przed złożeniem wniosku o rozliczenie, aby zrobić aneks do umowy o zmiany w zestawieniu rzeczowo-finansowym. To wtedy musiałam się tłumaczyć, dlaczego deski podłogowe, które zadeklarowałam we wniosku, na fakturze mam jako listwy strugane. Teraz, daję słowo, nie wybrnęlibyśmy z tego. Mimo, że zestawienie rzeczowo-finansowe było zgodne z aneksem do wniosku (a aneks został zatwierdzony) poproszono nas o wyjaśnienie niezgodności jednej pozycji z ofertą, na podstawie której półtora roku wcześniej opracowywaliśmy zestawienie rzeczowo-finansowe.

-O co chodzi?- myślał Chłop i drapał się przy tym intensywnie po czółku– Przecież tutaj mamy uchwyt do przewodów i tutaj mamy uchwyt do przewodów. Acha-Chłop doznał olśnienia- Bo my tutaj mamy uchwyt do przewodów PŁASKICH. I musimy to wyjaśnić.
-O Jezusie- zajęczałam cichutko. –Czy w urzędach siedzą ludzie, czy automaty? Czy nie ma czegoś takiego, jak czynnik ludzki, humanistyczny, humanitarny…
-Czekaj, w tej rubryczce to mamy totalny hardkor. I słowo daję, nie wiem, jak z tego wybrniemy.

We wniosku, w wersji pierwotnej mieliśmy w rubryczce napisane „pręty do zrobienia krat w oknach”. Jak już robiliśmy aneks, to postanowiliśmy pozmieniać i powyjaśniać wszystkie nazwy, które widniały na fakturach, a które odbiegały od nazw w zestawieniu rzeczowo-finansowym. Napisaliśmy zatem w odpowiedniej rubryczce, jak stało na fakturze „pręt żebrowany”. Urzędnik, który przygotowywał aneks do umowy, zgubił gdzieś po drodze dwie literki, źle przepisał i zrobił nam z tego „pręt żebrowy”. Jako ludzie normalni i zdrowi na umyśle (choć nie zawsze mam takie wrażenie, szczególnie po wizytach w urzędach) potraktowaliśmy to jako nic nieznaczącą literówkę. W naszym wniosku o płatność znalazła się pozycja o prawidłowej nazwie, zgodnej z fakturą „pręt żebrowany”. I wyobraźcie sobie nasze zdumienie, kiedy dostaliśmy polecenie nie wyjaśnienia rozbieżności (chociaż i tak byłoby to chore), ale nakaz zmiany 'pręta żebrowanego" na "pręt żebrowy", żeby zgadzało się z błędnie wypełnioną rubryczką w aneksie. I znaleźliśmy się w czarnej dupie. Nie możemy ignorować polecenia urzędnika, od którego zależy nasz wniosek o dofinansowanie. Jeśli zaś zmienimy poprawny pręt żebrowany na błędny żebrowy, to będzie z kolei brak zgodności z fakturą.  Kurwa…

Zmieniliśmy, tak jak nam przykazano, a pół dnia zajęło mi napisanie wyjaśnienia, bo przecież następnym krokiem, który starałam się wyprzedzić, byłoby wezwanie do wyjaśnienia, dlaczego na fakturze jest pręt żebrowany, a we wniosku żebrowy. Nie wiem, czy z tego nie wynikną jakieś kłopoty.

Jeśli myślicie, że to szczyt urzędniczego matrixa, to mam jeszcze lepszy przykład.

Po niefortunnej "współpracy" z panią Olgą, o której w niewybredny sposób napisałam tutaj, a która po mojej publikacji stała się gwiazdą Internetu i jak sądzę całego Dolnośląskiego Urzędu Marszałkowskiego, zostaliśmy najwyraźniej zakwalifikowani, jako trudni petenci. Zostaliśmy przydzieleni do pana Pawła, do którego nie mieliśmy żadnych zastrzeżeń, ponieważ był kompetentny, potrafił nam udzielić natychmiastowej mailowej odpowiedzi (nawet w 15 minut) na nurtujący nas problem i naprawdę mieliśmy w nim oparcie. Czuliśmy się bezpiecznie, ponieważ zachowaliśmy całą korespondencję w razie, gdyby wpakował nas na manowce. A tego baliśmy się najbardziej, bo jak to rzekła pewna osoba z LGD, kiedy nasza sprawa oparła się prawie o Sąd Administracyjny- Oni będą się mścić. Owo mszenie się miało dotyczyć nie tylko nas, bo pewnie by jej to wisiało, ale roztaczać się miało na całe LGD. Pan Paweł miał jedną tylko wadę- wiedział o obowiązujących przepisach i paragrafach dotyczących wniosków więcej, niż pozostali urzędnicy. Z tego powodu wróżę mu zacną karierę, gdyż ani chybi szybko wskoczy na fotel swojego szefa, a może i karierę w wielkiej polityce zrobi, czego mu z całego serca życzymy, bo się chłopak marnuje przybijając pieczątki. W większości wypadków owa nadzwyczajna wiedza byłaby oczywiście zaletą, gdyby nie to, że czasem była sprzeczna z tym, co stało w podpisanej przez nas umowie. Przy sprawie dotyczącej aneksu o zmianę w zestawieniu rzeczowo-finansowym znaleźliśmy się w rzeczywistości równoległej rodem z Harrego Pottera i jego peronu dziewięć i trzy czwarte.

W umowie jeden z paragrafów oznajmiał, że wniosek o aneks do zestawienia rzeczowo-finansowego można złożyć najpóźniej w dniu złożenia wniosku o płatność. Podczas ustalania strategii, jak pogodzić wszystkie konieczne sprawy, aby nie jeździć co kilka dni do Wrocławia (to w końcu w obie strony 300 km!) postanowiliśmy, że aż takiego numeru z aneksem nie zrobimy, żeby przynosić go w ostatniej chwili, ale tak go napiszemy i wyślemy, żeby w tym samym dniu podpisać zatwierdzony aneks oraz złożyć wniosek o płatność. Aby mieć pewność, że dobrze myślimy, skontaktowaliśmy się w tej sprawie z panem Pawłem, który nam orzekł, że nie możemy tak zrobić, ponieważ pomiędzy podpisaniem aneksu do wniosku, a złożeniem wniosku o rozliczenie musi upłynąć minimum 5 dni. Jak to możliwe? Przecież nic takiego nie stoi w umowie z Urzędem Marszałkowskim!

Napisaliśmy wniosek, wysłaliśmy pocztą, a wiedząc, że urząd ma 3 tygodnie na rozpatrzenie wniosku, poprosiliśmy pana Pawła, aby się nie spieszyli i nas nie wzywali zbyt szybko, bo sobie wyjedziemy na 10 dni. A co, jesteśmy już po remoncie, mamy prawo sobie odpocząć. Złożenie wniosku o aneks automatycznie przedłuża termin złożenia wniosku o płatność. Jakież było nasze zdumienie, kiedy po powrocie z Woli, 22 września, zastaliśmy... Wezwanie do stawienia się z wnioskiem o płatność (?!) Zadziwieni zadzwoniliśmy do urzędniczki, która podpisała się pod wezwaniem. Oznajmiła nam, że w takim razie mamy przyjechać i w tym samym dniu podpisać aneks i złożyć wniosek o płatność. To zamierzaliśmy właśnie zrobić, ale zbaraniałam, bo jak się ta informacja miała do zalecenia pana Pawła o konieczności pięciodniowej przerwy pomiędzy jedną czynnością, a drugą? Zaniepokojona całą sytuacją, napisałam, o co tu chodzi? Wysłaliśmy wniosek o aneks, a oni nas wzywają do złożenia wniosku o płatność, jakby tego aneksu nie dostali. I dlaczego jeden urzędnik mówi nam jedno, a drugi zupełnie coś innego? Pan Paweł wytłumaczył to po swojemu:

Podczas kontroli Europejskiego Trybunału Obrachunkowego (ETO), zarzucono nam, że podpisujemy Aneksy i przyjmujemy wnioski o płatność tego samego dnia. A skąd Beneficjent może wiedzieć, że wszystkie jego prośby zostaną zaakceptowane. W związku z tym pomiędzy podpisaniem aneksu a złożeniem wniosku o płatność powinna być minimum kilkudniowa przerwa potrzebna na przygotowanie tegoż wniosku. Stąd te 5 dni przerwy, które staramy się zachować i w taki sposób instruuję Beneficjentów. Jeśli chcecie państwo złożyć wniosek o płatność tego samego w którym podpiszecie Aneks to proszę kontaktować się z  Działem Autoryzacji Płatności, ponieważ to oni przyjmują i rozliczają wnioski. Nie macie państwo czym się niepokoić ponieważ dopełniliście na ten moment wszelkich formalności. Wniosek o Aneks wpłynął przed 10 września wkrótce będzie gotowy do podpisania. Nowy termin złożenia wniosku o płatność to 1-10.10.2013 ponieważ wnioski o płatność w ramach Małych Projektów składa się tylko między 1 a 10 dniem każdego miesiąca.

Co mnie obchodzi jakieś ETO?! Mnie interesuje jedynie to, co mam w umowie z urzędem! Nie tylko, według umowy, mogę podpisać aneks tego samego dnia, co złożyć wniosek o rozliczenie, ale mogę ten aneks dopiero złożyć! Napisałam, że jeśli uda się wyznaczyć dla nas termin podpisania aneksu pomiędzy 1-10 października, to będziemy się starać załatwić obie te sprawy w jednym dniu. Nie mając jednak pewności co do tego, jak sprawy dalej się potoczą, czekaliśmy na wezwanie do podpisania aneksu. Doczekaliśmy się  maila 3 października, jednak formalnie to nie drogą e-mailową takie rzeczy się załatwia, ale pocztą tradycyjną za potwierdzeniem odbioru. 3 października wypadał we czwartek, w piątek poczta nie dostarczyła listu. Z e-maila wiedzieliśmy, że dostaliśmy wezwanie do stawienia się w Urzędzie Marszałkowskim na 7 października, w poniedziałek. W piątek po południu jasne stało się, że pocztą dostaniemy to wezwanie najwcześniej właśnie w rzeczony poniedziałek. Biorąc pod uwagę logikę urzędnika: A skąd Beneficjent może wiedzieć, że termin został wyznaczony w dniu, w którym dotrze do niego zawiadomienie? 

Była jeszcze jedna śmieszna sprawa. W tym samym piśmie, które wzywało nas do podpisania aneksu 7-go października, wyraźnie napisano, że obowiązuje nas złożenie wniosku o płatność do dnia 10-go października. I właśnie wtedy poczułam się jakbym znalazła się poza czasem. Mamy podpisać aneks 7-go, a wniosek o płatność złożyć 10-go.  Jednocześnie musimy zachować minimum 5 dni przerwy pomiędzy jedną czynnością, a drugą (tego nie było napisane w piśmie, to była informacja od pana Pawła). Pomiędzy 7-mym, a 10-tym jest 3 dni przerwy. W dodatku to wszystko mamy wykonać na podstawie pisma, które formalnie do nas nie miało prawa dotrzeć, bo urząd wysłał go za późno. 

I co byście powiedzieli będąc na naszym miejscu? Jakich doniosłych słów można użyć w tym wypadku, stykając się z urzędniczym pojmowaniem czasoprzestrzeni? Ja rzekłam oto, co następuje:
-Ja pierdolę!!!

Pojechaliśmy owego 7-go października, załatwiliśmy obie sprawy w jednym dniu, w tym w którym panował chaos przed kontrolą. Pan Paweł zapytał, czy ustaliliśmy z działem płatności sprawę rozliczenia, ja go zapytałam, jak sobie wyobraża dopełnienie warunku 5 dniowej przerwy, skoro mamy 7-go października, a wniosek o płatność musimy złożyć do 10-go? Pan Paweł nie orzekł nic, zaprezentował kamienną twarz pokerzysty, wzruszył ramionami i odwrócił się na pięcie nie żegnając się nawet z nami, a był to już nasz ostatni kontakt.

Szukam odpowiedniej puenty do tego wszystkiego, ale coś nie mogę jej odnaleźć. W zetknięciu z urzędniczymi absurdami tracę całe swoje poczucie humoru. A właśnie zabieram się za realizację drugiego wniosku, tego, dzięki któremu wcześniej przeżyłam muzealny matrix opisany w tym miejscu.

Obecnie czekamy, albo na drugie wezwanie do poprawek, albo na kontrolę, albo na zatwierdzenie płatności, albo na to, że się przecież będą mścić! :-)

środa, 23 października 2013

Młode życie.

-Ernte!- powiedziała dobitnie pewna starsza dama posługująca się językiem Goethego. W palcach ściskała zielone grono winorośli i widząc niedowierzanie w moich oczach,  uporczywie powtarzała, że winogron jest süss i czas na żniwa. Kiwałam głową jak ostatnia kretynka, bo przecież dwa dni temu kosztowałam owoców i były one wyraźnie sauer. Niestety, polemiki, czy winogron jest słodki czy jeszcze kwaśny nie podjęłam, bo mimo prób nauki, datujących się jeszcze od szkoły podstawowej, niemiecki mi do głowy nie wchodził. I jakoś do dziś ten język nie kojarzy mi się z romantycznymi wierszami Goethego, lecz bardziej z serialem Hans Kloss i Czeterej Pancerni (raus! raus!). Co ta telewizja robi z ludźmi!

Nobliwa starsza pani oraz pozostałe niemieckie rodziny, które odwiedzają nas całkiem licznie od 3 tygodni, znalazły się w naszych skromnych progach nie przez przypadek. Powodem był artykuł autorstwa Kasi Wilk-Sosnowskiej ze zdjęciami Pawła Sosnowskiego, który ukazał się w saksońskiej gazecie „Sachsischen Zeitung” opisujący nasze zmagania ze starą materią oraz ideę muzeum. I oczywiście opowiadający historię naszego życia.

Wczorajsi goście zostawili nam gazetkę, 
na której wczesniej zakreślili ważniejsze wg nich fragmenty :-)

Nasi niemieccy goście wydają się poruszeni tym, że ktoś z Polski zaopiekował się ich dziedzictwem i podjął starania, aby regionalny, wiejski dom nie podzielił losów setek mu podobnych i nie zniknął z krajobrazu pogranicza. Ja jestem poruszona, że goście spoza zachodniej granicy, przeczytawszy ów artykuł w swojej regionalnej gazecie, wsiadają do samochodów i bez znajomości języka podejmują próbę odszukania nas, zagubionych pośród pól i wiosek. Jeżdżą z gazetą w ręku i pytają o nas wszystkich, których napotkają zanim do nas trafią, celując przy tym palcem w nasze zdjęcie. Robią nam pośród sąsiadów większą reklamę, niż jakiekolwiek media. A jacy są szczęśliwi, jak już dotrą! To nic, że rozumiem jedynie pojedyncze słowa. Międzynarodowy język gestów i uśmiech w większości wypadków wydaje się być wystarczający. Sytuację ratuje Chłop, któremu wraz z kolejną wizytą, rozmowa idzie co raz lepiej.

-Ernte- rzekł Chłop, kiedy nobliwa starsza dama, oblizawszy się po konsumpcji zielonego winogrona, który wg mnie, jeśli miał być süss, powinien być fioletowy, odjechała w stronę zachodzącego słońca- Szykujemy butle, bo bardziej süss już nie będą.

Popatrzyłam na Chłopa podejrzliwie. Rzeczywiście, pierwsze mrozy już za nami, ale przecież nie będziemy pakować do butli kwaśnych winogron. Nie dalej, jak trzy dni temu opieprzyłam Chłopa, bo mi podstawił do przerobienia wiadro zielonych i cierpkich winogron. Czyżby miał ochotę na powtórkę?

-Spróbuj- rzekł- Ona mówiła, że to jest jakaś odmiana „lodowego winogrona”. Po przymrozkach wydziela się słodycz.

Nieśmiało i nie bardzo przekonana urwałam jeden, najbardziej moim zdaniem niedojrzały owoc, zielony jak ufoludek z Marsa.

-No żesz kurna, donnerwetter!  Süss, jak w mordę strzelił!- zadziwiłam się na sposób międzynarodowy- Szykuj butle!

Nastaw z malin i winogron

I zaczęły się żniwa. W tym roku nie robiliśmy wiosną i latem żadnych win. Mniszek lekarski gdzieś się zagubił pośród wiosennych deszczów i mgieł i po prostu na niego nie trafiliśmy, a owoców w sadzie nie było. Również było to spowodowane mokrą i wietrzną wiosną. Jabłonie nie kwitły, a zalążki pojedynczych owoców zerwał wiatr. W kredensie niepokojąco, pośród nielicznych już butelek zeszłorocznego wina, widać było co raz większe prześwity. Groziła nam lada moment klęska niedostatku napitku. Od lata, ku radości naszych wątrób, wprowadziliśmy poważne ograniczenia i płynny towar z kredensu został reglamentowany. Używamy go, póki co, na bardzo uroczyste okazje. Ostatnią taką okazją było zakończenie remontu sali muzeum, o czym może napiszę następnym razem. Jednym zdaniem, czas już uzupełnić zapasy i poczuć się bezpiecznie.

Wszystko przebiegłoby gładko, jak zawsze i rzecz nie warta byłaby uwiecznienia w tuskulańskich kronikach, ponieważ wino w domu robione jest już od kilku lat, gdyby nie jeden szczegół- nasi mali, ale aktywni przyjaciele- drożdze, postanowiły wystawić naszą cierpliwość i mój nos (Chłop nie narzeka) na ciężką próbę.
A było to tak. Kilka dni wcześniej Chłop przywiózł ze sklepu w Gryfowie drożdże, ale nie były to znane mi od lat drożdże w płynie.

-Co to ma być?- zapytałam wrogo, bo stałam właśnie nad wiadrem zielonych i cierpkich winogron, zastanawiając się, co do cholery mogę z nimi zrobić, skoro Chłop już je zerwał? Rąbnąć Chłopa wiadrem przez łeb, czy przyozdobić jego facjatę zielonymi i twarzowymi owocami?

-Bo wiesz, tych normalnych drożdży nie mieli, a w sklepie powiedzieli mi, że te są lepsze.
-Ciekawe, w czym mają być lepsze, bo śmierdzą, jak drożdże babuni z Biedronki.
-Chłe, chłe chłe…

Tu przypomnieliśmy sobie, jak pewnego razu w Biedronce staliśmy w kolejce do kasy obok pewnego dżentelmena, którego zakupy były niezwykle wymowne. Na taśmie miał wystawione dwie zgrzewki cukru i kartonik z drożdżami babuni. No, gdyby tam było jeszcze trochę mąki, pomyślałabym naiwnie, że to będzie wielka drożdżowa baba. A tak, no cóż… pewnie sprawdzał zawartość cukru w cukrze.
Wrzuciłam torebki z drożdżami do szafy, bo sprawa wydała mi się na ów dzień mało aktualna. Wina nie będzie, bo owoce do dupy. Zrezygnowałam z użycia domowej przemocy i wysłałam Chłopa, żeby za karę za stodółkę wywalił to, co zebrał.

Ale przyszedł ten dzień, kiedy komisyjnie stwierdzono, że winogron jest suss, pierwszy baniaczek został postawiony, drożdże rozrobione zgodnie z instrukcją producenta. Dwadzieścia minut w 100 ml wody, a potem siup do baniaczka.


Używając przez lata drożdży w płynie byliśmy przyzwyczajeni, że startowały one na drugi, trzeci dzień, a ich aktywność przebiegała bardzo łagodnie. Przez dwa dni Chłop biegał koło spokojnego baniaczka i drapał się w głowę, czy drożdże ruszą, czy korek jest szczelny. Aż tu teraz, 20 minut po aplikacji, woda w rurce zaczęła bulgotać. Serca nam urosły i uśmiech przylepił nam się do twarzy. Kiedy po następnych 20 minutach, korek wraz z rurką eksplodował pod sufit, nadal trzymaliśmy fason i uczucie błogostanu nas nie opuszczało. Przykryłam szyjkę butli gazą, aby nie namnożyła się drosophila melanogaster i powróciłam do brzdąkania na gitarze. Kiedy gram repertuar Leonarda Cohena, wszystkie psy leżą pod moimi nogami, w odróżnieniu od Chłopa, którego nie wiedzieć czemu, wywiewa w najdalszy kąt gospodarstwa. Widać, że niemuzykalne z niego stworzenie. W pewnym momencie zauważyłam, że obok mnie nie ma Fiony, a z okolic butli dochodzą do mnie dziwne dźwięki.

-Bullll, bull, bull…- gadał baniaczek
-Hau, hau hau…- odpowiadała Fiona
-Bul, bul, bul, bul…
-Hał, hał, hał hał…

I niech mi ktoś powie, ze psy nie mają poczucia humoru!!!

Poszłam zdjąć z drugiej butli korek, bo zanosiło się na powtórkę z eksplozji. Na progu jednak osłupiałam. Z pierwszej butli zniknęła przywiązana do szyjki gaza (znalazła się później na podłodze, co było ulgą dla nas, bo myśleliśmy, że znajdziemy ją w brzuchu Fiony), a z baniaczka wychodziło coś, co powinno było fermentować w środku. Na pewno butli nie przepełniliśmy, ponieważ już raz się nam taka akcja przydarzyła. Dom wtedy pachniał żulem. Od tamtej pory skrupulatnie pilnujemy objętości. Winę zatem zrzuciliśmy na drożdże. Rzeczywiście, były, hmm…  lepsze. Następne godziny spędziliśmy na bieganiu wokół butli, wycieraniu podłogi i zmienianiu gazy. Kiedy zawartość pierwszego baniaczka się uspokoiła i można było na powrót go zakorkować, taki sam cyrk urządziła nam druga butla postawiona dzień później. A że produkowaliśmy tych butli codziennie po jednej i wszystkie tak samo się zachowywały, zanosiło się na ostrą jazdę trwającą przez cały tydzień.



-Czy każde młode życie musi być takie upierdliwe?- jęczał cichutko Chłop biegając ze ścierką.

Rzeczywiście, zaczynało to wyglądać, jak bieganie z pieluchami, czy podcieranie tyłeczków szczeniętom ze sraczką.

-No cóż, młodzież musi się wyszumieć- odpowiadałam filozoficznie z pełnym zrozumieniem dla potrzeb nowego życia, obserwując kłęby piany wydobywające się z wielkiej butli, którą przezornie napełniłam tylko do połowy i dodałam pół zalecanej dawki drożdży. Jak widać, niewiele to pomogło.

Na trzeci dzień, powiedzmy sobie to szczerze, w naszym domu nie zaczęło śmierdzieć, nie zaczęło też capić, cuchnąć, ani nawet walić. W moim domu, nie wstydźmy się tego słowa, bo miejsce ku temu i czas, zaczęło po prostu jebać jak w nieszczelnej gorzelni. Nie dosyć, że nie mogłam i do dziś nie mogę znaleźć sobie miejsca, żeby tego nie czuć, to jeszcze rozglądam się nerwowo, czy zapaszek nie zwabi zaginionego od wielu miesięcy miejscowego kloszarda Picka (to o nim śpiewają w ludowej piosence "tańcowała baba z Pickiem, wybiła mu zęby cyckiem", podobieństwo ksywki do członka znanego punkowego zespołu nie jest przypadkowe), nie mówiąc o najbliższych sąsiadach, którzy również za kołnierz nie wylewają. Z niezrozumiałych dla nas powodów, codziennie o 9 rano zjawia się sąsiad S, w sumie nie wiadomo po co. Mamy teorię, że może podświadomie jest zsynchronizowany z dobrze sobie znanymi oparami.

Żeby tego było mało...
Siedzę sobie wieczorem przy kolacji, sześć baniaczków gada do nas z każdego kąta w domu bul bul… największa butla jeszcze toczy pianę, smród nieziemski.
-bul bul….
-bul bul….
-bul bul….
-prrrr…
-O nie! Wrzeszczę- To nie były drożdże! Które to?!

Rozglądam się wokoło, Chłop wbił wzrok w telewizor, psy udają, że śpią, Jaskier leciutko macha ogonem.
-bul bul….
-bul bul….
-bul bul….
-bul bul….
-prrrr…

Udaję, że nie słyszę.

-bul bul….
-bul bul….
-bul bul….
-sssssss…
-No żesz kurna, błagam, tylko nie ssss…!- wrzeszczę.

Chłop marszczy nos, Jaskier energiczniej macha ogonem, suki udają, że śpią.
Właściciele psów doskonale wiedzą, że psie prrr… to pestka w porównaniu z psim sssss… Po chwili moje kochane stadko robi znakomitą konkurencję dla produktów fermentacji drożdży. Powiedziałabym nawet, że urządziły sobie konkurs, kto kogo przebije w konkursie na puszczanie gazów.

W takich warunkach ja się pytam, jak żyć? Nie ma też gdzie uciec. Stado, z Chłopem włącznie, podąża za mną krok w krok, a porzucenie baniaczków niechybnie zagraża ich młodej jeszcze zawartości. Pod naszą nieobecność, niejeden by się przyssał.

-Pomyśl sobie, że kiedyś będziemy musieli to wszystko wypić- dzieli się ze mną swoją refleksją Chłop.

Cóż, rok 2014 zapowiada się smacznie i wesoło :-)

P.S. Pragnąc wynagrodzić mojemu mało muzycznie wyrafinowanemu Chłopu liczne wieczory z Leonardem Cohenem, dedykuję mu ten niezwykły song: