Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.
Nie ukrywam, że dawno nie byłam tak na nic napalona, jak właśnie na nauczenie się frywolitki. Nie powstrzymało mnie nawet uczestniczące w zajęciach stado dzieciaków rodem z najgłębszych czeluści piekielnych, które znudzone swoim decoupagem, przybiegają macać nasze prace, tudzież umilają sobie czas wolny waleniem pięściami w pianino. Nie wiadomo, co gorsze. Nie powstrzymała mnie równie piekielna babcia, która nadaje do ucha raz Chłopu, raz mnie. W ostatni poniedziałek padło na mnie. Chciałabym podpytać kielecką babcię, jak to dawniej na wsi bywało, ale ciężko jest rozmawiać początkującej frywolnej, która musi liczyć słupki i pamiętać o pikotkach. Dowiedziałam się jedynie, że babcia ma alergię z tym, że nie wiem na co. Być może na krowy. "A bo jak ja w dzieciństwie krowy pasała, bo to wie pani, kiedyś na wsi to się krowy pasało...". To mi nowina :-)
Nasze nauki wraz ze zdjęciami znalazły się w internetowym serwisie Lubomierza i można nas zobaczyć TUTAJ. Babci tam nie ma, ale za to w rzeczywistości jest trzykroć więcej dzieci, niż wynika z fotografii.
Od trzecich zajęć, bardzo sumiennie ćwiczę kwiatuszki i łuczki.
Kwiatuszek zrobiony przez Chłopa
Wszystko to zmierzało do ubrania jaja w moją własną pracę i pokazania go na jutrzejszym Jarmarku Wielkanocnym. Jeszcze łączenia nie są idealne, ale mam nadzieję nauczyć się ich na następnej lekcji. Jeśli Mantra mi na to pozwoli, bo w przyszłym tygodniu przecież rodzimy szczeniaczki!
Wystawę wzbogacą również widniejące w tle jaja, które są zainspirowane kolejny raz jajem Gugi. Czuję się w obowiązku podziękować Gudze, która nie tylko zgadza się na zrzynanie pomysłów, ale mnie wręcz do tego zachęca :-) Zatem dziękuję i obiecuję, że będę robić tak dalej :-)
Wracając do frywolitki. Moją nauczycielka jest Gosia, z którą na ostatnich zajęciach wymieniłyśmy się linkami do blogów. Jej prace można podziwiać tutaj. Dla mnie jest to zachęta do pilniejszych ćwiczeń, aby Gosi dorównać.
Jak wspomniałam, jutro wybieram się na Jarmark Wielkanocny. Dziś czeka mnie dopięcie na ostatni guzik aranżacji naszej wystawy. Jak zwykle, ostatniego dnia mam najlepsze pomysły, które przysparzają mi dodatkowej roboty. Relacja z naszego debiutu na Jarmarku w przyszłym tygodniu.
Być może niektórzy ze stałych czytelników bloga
pamiętają, jak w zeszłym roku nasza Fiona dokonała karygodnego czynu i wrąbała karmiącą
pisklęta sikorkę. Pisałam o tym TUTAJ. Mimo, że małe sikoreczki przeżyły dzięki
drugiemu rodzicowi, poczuliśmy że mamy do spłacenia dług wobec przyrody.W
pierwszej połowie marca Chłop, przy pomocy internetowych instrukcji, zabrał się do konstruowania budki lęgowej dla
sikorek.
Mamy nadzieję, że się wprowadzą. Otwór ma 2,8 cm, zatem sikorki powinny być zadowolone i nic nie powinno im zagrozić. Widziałam już jedną z sikoreczek przymierzającą się i zaglądającą do środka. Obserwuję też w pobliżu parkę, która lata sobie w bliskiej okolicy budki. Może coś z tego będzie.
Nam też się zachciało na wiosnę rozmnożyć... nasze psiaki :-) Mantra zrobiła nam bardzo fajną niespodziankę i poczuła wolę już na przełomie stycznia i lutego. Zapewne dlatego, że pierwsza część wiosny była bardzo ciepła. Osoby spostrzegawcze i zainteresowane tematem, już pewnie wypatrzyły po prawej stronie odnośnik do bloga hodowlanego, gdzie ogłaszam narodziny maluszków już w pierwszych dniach kwietnia. Jak znam zasadę związaną z Prawami Murphyego, poród nastąpi w same święta. W każdym razie pierwszy termin porodu wypada 1 kwietnia, ostatni w niedzielę Wielkanocną. Jak widać, to spory rozrzut w czasie. Średni termin wypada na 4 kwietnia i tego się trzymamy.
Miot będzie tym razem na literkę I. To trudna literka i niewiele mam jeszcze propozycji imion. Na razie wymyśliłam tylko Iggy'ego Popa :-) Liczę na jakieś podpowiedzi. Rodowodowa nazwa pieska, bo to nie jest tak naprawdę imię (imiona nadają właściciele, jakie sobie chcą) wg moich kryteriów, musi być dwuczłonowa, najlepiej w języku angielskim, gdyż Anglia jest krajem pochodzenia rasy. Może to być imię sławnego człowieka, lub tytuł jakiejś piosenki, filmu, cytat, etc. Nazwa musi brzmieć, z tym, że to bardzo indywidualna sprawa. Po prostu musi mi się podobać i musi pasować do szczenięcia.
Zapraszam zatem do zabawy w matkę/ojca chrzestnego. Autorów imion, których propozycje wykorzystam przy nazywaniu szczeniąt, nagrodzę jakąś niespodzianką. W razie gdyby żadna nazwa mi "nie brzmiała" niespodziankę rozlosuję pośród wszystkich biorących udział w zabawie.
Aby wiedzieć, o co mniej więcej chodzi, proszę zerknąć na imiona piesków z poprzedniego miotu TUTAJ.
Uwaga, tą niespodzianką NIE BĘDZIE szczeniaczek :-)
W tym wypadku instytucja matki/ojca chrzestnego nie wiąże się z żadnymi wydatkami na prezenty dla dziecka ;-)
Rozstrzygnięcie zabawy nastąpi pewnie pod koniec kwietnia, jak imiona zostaną dopasowane do maluszków.
Osoby nie mogące wstawiać komentarzy, a chętne do udziału w zabawie, mogą wysłać swoje propozycje bezpośrednio do mnie na maila: tuskulum@wp.pl
W związku z koniecznością pozałatwiania kynologicznych formalności (czytaj: zostawienia kupy pieniędzy w Związku Kynologicznym w zamian za stosik karteczek zwanych szumnie dokumentami) i innych zaległych spraw we Wrocławiu, jutro wyjeżdżam na kilka dni odetchnąć spalinami i wymordować się latając po sklepach tak, aby na pół roku mieć spokój od wielkiego miasta. O frywolitkowych postępach oraz na ewentualne komentarze i propozycje imion, za które serdecznie z góry dziękuję, odpowiem zatem po powrocie.
Marzec jest miesiącem, w którym krystalizują się nasze plany
na najbliższy sezon. Wszystkie aktywności, jakim się oddajemy, mają na celu
inwestycję w przyszłość naszego gospodarstwa. Tyle się dzieje, że czasem
zapominam, że z niektórych rzeczy należałoby się cieszyć bardziej niż z innych.
Przede wszystkim nasz złożony w LGD Partnerstwo Izerskie
wniosek na dofinansowanie remontu muzeum przeszedł pozytwnie kwalifikacje.
Dostaliśmy 7,81 punktów na 10, co uplasowało nas w pierwszej połowie wszystkich
dopuszczonych do dofinansowania wniosków, a było ich niemało, bo 38 sztuk. Wnioski
składały głównie urzędy gmin, organizacje i stowarzyszenia oraz parafie.
Wniosków od osób prywatnych było może trzy. Jako, że nie ma lepszego miejsca na
chwalenie się takimi rzeczami, jak osobisty blog, bez skrępowania i bez obłudy wspomnę, że
pośród tych prywatnych wnioskodawców, byliśmy pierwsi. Cieszy to tym bardziej,
że pierwszy raz składaliśmy taki wniosek i złamanego grosza nie dawaliśmy za
naszą skuteczność.
Największym smaczkiem okazała się informacja, że nasz Urząd
Gminy, który ma zatrudnionego etatowego pracownika od pisania wniosków
biorącego za to pieniądze, uplasował się z wnioskiem o dofinansowanie
wyposażenia świetlicy w Biedrzychowicach na 35 miejscu. Gratulujemy! Może nie
byłabym taka złośliwa, gdyby nie fakt, że naszej wsi, pomimo obietnic pani
Sekretarz Gminy, nie dopuszczono do programu związanego z unijnymi dopłatami.
Wspomniana pani Skretarz osobiście i w cztery oczy obiecała mi objęcie naszej
wsi programem. Tak właśnie spełnia się obietnice przedwyborcze. Wstyd, pani Sekretarz!
Cała ta ponura sprawa spowodowała, że zniechęciłam się do pracy dla dobra lokalnej społeczności i skupiłam się jedynie na aktywności w
granicach mojego własnego płotu ze szczególnym uwzględnieniem kłucia w oczy
włodarzy gminy naszymi pomysłami.
Zostaliśmy zaproszeni do wzięcia udziału w Dniach Otwartych
Domów Przysłupowych. Z tej okazji wzięliśmy udział w warsztatach, które odbyły
się w Szklarskiej Porębie w pięknie odnowionym domu przysłupowym Chata Sudecka,
najstarszym w miasteczku, bo jeszcze pamiętającym XVIII wiek. Imprezę, mającą na celu wypromowanie lokalnej starej architektury, organizuje StowarzyszenieDom Kołodzieja. Głównym celem, który łączy miłośników domów przysłupowych, jest
podniesienie świadomości ludzi, którzy nie zdają sobie sprawy z obiektów, które
posiadają. Stare przysłupy postrzegane są jako rudery, a ich właściciele często
wolą je rozebrać i postawić na ich miejsce jakiś niekształtny bezduszny klocek.
Bardzo spodobała mi się praca u podstaw ludzkiej świadomości, aby w naszym
regionie nie stawiać chat w stylu zakopiańskim, a skorzystać z projektów nowych
domów przysłupowych, które wpiszą się zarówno w historię, jak i w krajobraz
lokalny.
Nasz dom przysłupowy w Zapuście.
Im więcej mówi się o domach przysłupowych, tym bardziej jestem z niego dumna.
Początkowo miałam stracha, co do wzięcia udziału w tej
imprezie, ale zadziałała wyobraźnia. Stowarzyszenie organizuje bowiem wycieczki
autokarowe w dniu zwiedzania. Jedyne miejsce, gdzie mógłby zaparkować autokar,
znajduje się pod domem naszej pani sołtys. Czyż nie wpisuje się to idealnie w
moje plany podniesienia ciśnienia lokalnym kacykom? :-) Zatem cóż z tego, że nie mamy jeszcze zapiętego na ostatni guzik
muzeum. Szybciutko w naszych głowach powstał plan zorganizowania w tym
dniu prowizorycznej wystawy sprzętów wchodzących w skład inwentarza muzealnego,
wypieczenia chleba w tradycyjnym piecu, będącym przecież na wyposażeniu
gospodarstwa oraz zrobienia domowego smalcu. Ostatecznie mogę też trochę posprzątać i oprowadzić ludzi po
domu. Nie ma to, jak odpowiednia motywacja :-)
Zatem oficjalnie ogłaszam, że w dniu 27 maja (niedziela)
otwieramy nasz dom dla zwiedzających. Serdecznie zapraszamy!
Moja obecna działalność polega na inwestowaniu w reklamę
gospodarstwa i przyszłego muzeum, głównie na rynku lokalnym. Z tej okazji
postanowiliśmy wziąć udział w Jarmarku Wielkanocnym, który odbędzie się w
Lubaniu w Galerii w dniach 30-31 marca. Liczę na miłe spędzenie czasu oraz
nawiązanie kontaktów. Będzie nam bardzo miło, jeśli osoby z okolicy, zaglądający na mojego bloga, zechcą odwiedzić nasze stoisko.
Jarmark rządzi się swoimi prawami. Trzeba przygotować
wystawę. Postanowiłam wystąpić z rękodziełem, aby w ten sposób zareklamować
nasze gospodarstwo. Być może nasza wystawa jedynie ucieszy oczy, a może ktoś
skusi się na jakiś uroczy rękodzielniczy gadżet za kilka złotych. Cały dochód ze sprzedaży tych drobiazgów zostanie przeznaczony na renowację naszych muzealiów.
Z tej okazji zamówiłam mnóstwo materiałów do zdobienia.
Powstają z nich prace dekupażowe oraz pirografy. Do wzięcia udziału tym
przedsięwzięciu zaprosiłam koleżankę Kasię, która jest mistrzynią szydełka. Od
początku marca, w każdy wieczór, siadamy przy robótkach i przez kilka godzin
bawimy się, jak dzieci.
Oto rezultaty naszej pracy. Podstawki pod kubki:
I jaja:
Zainspirowana twórczością Gugi i jej jajami, stworzyłam własne wersje sznurkowych jaj:
Kasia, mistrzyni szydełka, dzierga śliczne serwetki oraz wielkanocne zawieszki, które po wykrochmaleniu usztywnią się.
Kiedy Kasia zaczyna przerabiać zajączki na wisielców, to niewątpliwy znak, aby skończyć robótki i porządnie się wyspać :-)
Na wystawę powędrują też dwie kasine zazdrostki z ptaszkami, zwane w niektórych kręgach "majtkami" :-)
Wczoraj wstąpiłam do Raju. Raj znajduje się 40 km od nas, w Bolesławcu. Chodząc po tych składach porcelany, szukałam inspiracji, lecz nie mogłam wyjść bez jakiegoś gadżetu. Mam bowiem dziwną słabość do... kubków. Znalazłam najpiękniejszy na świecie kubeczek (o każdym kolejnym tak mawiam) i... okazało się, że Kasia ma "dzień dobroci" dla gospodarzy Tuskulum. Ja otrzymałam upatrzony kubeczek, a Chłop zatyczkę do butelek.
To taka rzadkość zobaczyć dziś na przedmiocie inną sygnaturę niż "made in China".
Chyba mnie dopadło i zachorowałam na bolesławiecką ceramikę. W ramach celebrowania lokalnego patriotyzmu zamierzam powoli wymienić posiadaną ceramikę na wyroby tej właśnie marki.
To nie koniec naszych marcowych aktywności. Kilka tematów przerzucę do następnego wpisu, którego można spodziewać się już za kilka dni. Będzie o spłacaniu długu wobec przyrody, naszych postępach we frywolitce oraz o małych puchatych kruszynkach, które są już w drodze :-)
A jeśli nie macie mnie jeszcze dosyć, zapraszam na potraktowany z humorem, niezbyt długi artykuł mojego autorstwa na temat zastępczego pieniądza w Gryfowie Śląskim.
...to jedna z najstarszych technik koronczarskich. I to tyle, jeśli chodzi o teorię. A w praktyce...
Frywolitka, niekoniecznie czółenkowa, chodziła za mną od
jakiegoś czasu. Pół roku temu, podczas wizyty u rodziców we Wrocławiu, udało mi
się nabyć igłę do frywolitki. Zerkając na youtube, troszkę zaczęłam sobie
dziergać.
-A czemu nie chce pani czółenka?- zapytała pani w
pasmanterii.
-Frywolitka czółenkowa to jakaś masakra!- rzekłam.- Nie
jestem w stanie nawet odtworzyć ruchów, jakie widzę na monitorze. Wydaje mi
się, że igłą nauczę się sama operować, ale wykluczone, abym ogarnęła czółenko.
-Frywolitka czółenkowa nie jest wcale taka straszna-
odpowiedziała mi na to sprzedawczyni. -Ale rzeczywiście, nie nauczy się pani
jej sama. Ktoś musi to pani pokazać.
-Może kiedyś trafi się okazja, ale na razie nie przewiduję
udziału w żadnych tego typu zajęciach.
Odkąd zobaczyłam te wydziergane frywolne majtki, pani Laura stała się moją idolką. Film trwa minutę, zerknijcie, zanim przeczytacie dalej.
Myśl poszła w eter. W międzyczasie nawiązaliśmy
współpracę z LDG Partnerstwo Izerskie, gdzie przemiłe dziewczyny zobowiązały
się informować mnie o wszelkich warsztatach rękodzielniczych.
I tak w pewien lutowy poniedziałek trafiliśmy do klubu
Postulat w Lubomierzu, na warsztaty rękodzielnicze, obejmujące frywolitkę, masę
solną, lepienie z gliny oraz decoupage.
Zajęcia finansowane z funduszy unijnych, muszą spełniać
pewne warunki. Między innymi potrzeba odpowiedniej frekwencji. Warsztaty zatem
ogłaszano jako dla dorosłych, młodzieży i dzieci. Spodziewałam się, że
przyjdzie trochę brzdąców, choć z frywolitką kojarzą mi się raczej nobliwe
babunie, nie spodziewałam się jednak, że przyjdzie aż taka masa dzieci i to w
dodatku takich malutkich!
Matko Boska Tuskulańska! Ja rozumiem, że świat idzie
naprzód, dzieci są coraz mądrzejsze, bo od urodzenia wymaga się od nich
intelektualnego rozwoju, ale bez przesady. Mając 4 latka siedziałam na dywanie
próbując trafić klockiem w lalkę, a tu mamusie, tatusie i babcie przyprowadzają
taki drobiazg na frywolitkę! Co więcej, okazało się, że z osób dorosłych jestem
tylko ja. Chłopa nie liczyłam, bo był odpowienikiem owej mamci, babuni, czy
tatunia, który przyprowadza dziecko na warsztaty. Po prostu mnie przywiózł i
został, bo było za zimno na spacery po okolicy. Cała młodzież uciekła widząc tę
watahę rozwrzeszczanej dziatwy. Mimo
kilku chwil zwątpienia byłam twarda.
-Uciekamy?- zapytał spanikowany Chłop, kiedy pani prowadząca
rzekła, że dzieci mogą sobie pobiegać przed zajęciami dookoła stołów, co
skrzętnie wykorzystały rozbiegając się we wszystkich kierunkach. Wydawały przy
tym bojowe okrzyki tuż za naszymi uszami. Jako osoba nie mająca na co dzień do
czynienia z dziećmi, dopiero wtedy pojęłam, dlaczego w średniowieczu tabuny dzieci wysyłano na krucjaty. Jeśli Arabowie mieli się czego wystraszyć, to
właśnie tej masy rozwrzeczanej tłuszczy, która niczym elektrony w atomie
przybrała nieoznaczoną pozycję w przestrzeni.
Arabowie się nie wystraszyli, a my owszem. Byłam jednak
twarda i zdeterminowana. W końcu bez mała rok czekałam, aż przytrafi mi się
okazja nauczenia się frywolitki.
-Siedź- wycedziłam przez zęby patrząc, jak z rozwianym włosem ucieka w panice
ostatnia gimnazjalistka wrzeszcząc przy tym głośno: „Ja tu sama nie zostanę!”
Koledzy ewakuowali się wcześniej.
-Ja chyba śnię- mówi Chłop. -Czasem mam takie sny, że
trafiam do podstawówki i myślę sobie, co ja tu robię?
Popatrzyłam na niego uważniej. Naprawdę był przerażony i
gotowy do ucieczki.
Dzieci się zmęczyły, my przetrwaliśmy. Dostaliśmy do ręki
czółenka i każdy zajął się rozgryzaniem swoich supełków i pętelek. Z uciechą
przyjęłam fakt, że pani prowadząca za nic miała tłumaczenia Chłopa, że on tu
tylko jest dla towarzystwa. Dostał czółenko i dziergał razem ze wszystkimi.
Straciłam z oczu i uszu dzieci, za to z lewej strony do
ucha, dla kontrastu, zaczęła nadawać mi jakaś staruszka, którą w opiekę nad
mocno nieletnią prawnuczką wrobiła rodzina.
-Aj pani- mówi do mnie z jakimś regionalnym akcentem
babuszka.- A na cóż pani to?
Otwarłam buzię, żeby powiedzieć cokolwiek, bo akurat
rzeczywiście zwątpiłam w sens moich starań. To, co zrobiłam, frywolitki ani
trochę nie przypominało. Ale babcia prowadziła monolog i wcale nie oczekiwała
odpowiedzi.
-A bo ja pani, jestem spod Kielc. My to kiedyś sześć takich
serwetek robili w noc i rano na targu sprzedawali. A dzisiaj, a na cóż pani
dzisiaj takie robótki? Pełno tego w sklepach, nikt tego nie kupi!
No patrzcie, a wszystkim się wydaje, że to młodzież taka
interesowna i konsumpcyjnie nastawiona do życia. Babcia tymczasem głęboko
odetchnęła duchem kapitalizmu i w głowie jej się nie mieśliło, że niekoniecznie
celem tej nauki jest późniejsza sprzedaż wyrobów.
-A gdzież jakieś frywolitki, toż my szydełkiem robili. A na
cóż to pani dzisiaj?
Nie wytrzymałam. Z prawej usmarkane dzieciaki, z lewej
nadaje staruszka.
-Pani!- krzyknęłam nie wiedząc, jak się do babci zwrócić, a
wyglądała przy okazji na przygłuchą- Dla przyjemności robię!
Staruszka otworzyła buzię.
-A co mam robić? Głupie seriale w telewizji wieczorem
oglądać?
Być może nie zabrzmiało to zbyt grzecznie, ale po prostu gdzieś
musiałam wyrzucić z siebie tę frustrację. Osoby, które znają mnie osobiście,
wiedzą, że w zetknięciu z gromadą dzieci (a gromada zaczyna się powyżej dwóch)
i to już po kilku minutach, moje szaleństwo może przybrać nieoczekiwaną formę.
Babcia się trochę nafochała, ale miałam to w nosie.
Dziergam sobie, dziergam, wszystko mi się plącze, wciąż
zaczynam od nowa i nagle obok słyszę:
-Uff, gotowe.
-Cooo?
-Zrobiłem kółeczko.
Otóż Chłop pierwszy, z powodzeniem, jak nam się wówczas
wydawało, wykonał zaplanowane na pierwszą lekcję ćwiczenie.
Babcia Kielecka była zachwycona. Natychmiast zamieniła
swój stan skupienia na rozchichany. Frywolnie sobie żartując, wierzcie lub nie,
zaczęła mi uwodzić Chłopa.
Ucieszyłam się, że mam manualnie zdolnego Chłopa i pomyślałam
sobie, jaka to byłaby atrakcja dla naszego gospodarstwa, gdyby w ofercie dla gości znalazły się warsztaty z
frywolitki, którą będzie prowadził... Chłop :-)
W domu, pomiędzy zajęciami, aby nie wyjść z wprawy, ćwiczyliśmy pilnie kółeczka.
Poza programem, sama, próbowałam "rozkumać" frywolitkę igłową.
Wygląda nawet nieźle gdyby nie fakt, że nie panuję nad formą i nie wiem, jaki mi wyjdzie efekt końcowy.
Mikroskopijne kółeczko w dużym powiększeniu
Na drugą lekcję zaprosiliśmy koleżankę i we wzmocnionej
grupie, roboczo nazwanej 6+ (nazwa od sześciolatków), wkroczyliśmy do klubu
dziarskim krokiem.
Ludzkiego drobiazgu było już zdecydowanie mniej, za to nie
zawiodła nas babcia. Kiedy rozsiedliśmy się ćwicząc tym razem łuczki, babcia
przytruchtała i gruchała coś tam Chłopu do ucha. Oj, chyba będzie trzeba
następnym razem wcisnąć na siłę babci czółenko, niech się skupi na robótce, a
nie za chłopakami ugania.
Chłop ćwiczy łuczki
A to moja robótka.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby na samym końcu drugich
zajęć nie okazało się, że łuczki owszem, ale kółeczka z pierwszej lekcji robiliśmy
wiążąc supełki nie na tej nitce! No, żesz kurna!
I wiecie, co? Trzy godziny zajęć, kilka motków kordonka,
cała nasza wydawałoby się, utrwalona trochę zręczność, poszła w pierdu...
Dla odreagowania frustracji zajęłam się czymś bezpiecznym i
sobie znanym. Z tego haftu powstanie moje pierwsze biscornu. Jeśli, oczywiście,
nie spieprzę szycia.
Początkowo myślałam, że znalazłam dokumentację z budowy
dworca w Wiedniu. Nie zagłębiwszy się w treść marzyłam na jawie, że może to coś
cennego, unikatowego za co austriacy sypnęliby groszem. Najpierw jednak
rozczarował mnie Chłop słowami, że jeśli nawet, to oni mają takie rzeczy
skompletowane. Nie doświadczyli przecież radosnych rajdów Niemców i Bolszewików
po swojej stolicy. Potem okazało się, że jest to dokumentacja dworca zwanego
wiedeńskim, w Pilznie. Cóż, tylko w bajkach, na strychu lub na końcu tęczy, odkrywa
się skarby, które pozwalają dzielnym, skromnie żyjącym prostaczkom, po pańsku
się wzbogacić.
Skąd się wzięły te dokumenty? Tym razem cofniemy się aż do
prapradziadka Chłopa, Wiktora Jenknera, który był absolwentem Politechniki
Wiedeńskiej i również na inżynierów kształcił swoich dwóch synów Gustawa i
Władysława. Przed II wojną św. Prowadził firmę "Wiktor Jenkner i Synowie", która
budowała dworce kolejowe, mosty oraz inne budowle użytku publicznego. Mamy
sporo zachowanych planów... toalet ze Lwowa z czasów wojny :-) Podczas wojny firma
prowadziła prace przy odbudowie dworca kolejowego we Lwowie, a po wojnie
odbudowywała dworzec we Wrocławiu. Mamy tak wiele zachownych planów z budowy
wrocławskiego dworca, że ich opracowanie będzie wymagało sporo czasu. Na moje nieśmiałe
zapytanie, czy przypadkiem te rzeczy nie powinny być w jakimś archiwum
budowlanym, Chłop postukał się w głowę. Wrzucą je w jakiś ciemny kąt i tyle
z tego będzie- orzekł. Ale o planach z powojennej odbudowy dworca
wrocławskiego napiszę kiedy indziej, bo i tak czeka mnie inwentaryzacja i
skatalogowanie tej przeogromnej teki.
Póki co, wracamy do czasów austrowęgierskich, na dworzec w Pilznie, które to miasto mnie kojarzy się bardzo dobrze ze względu na smaczne piwo Pilsner Urquell :-)
Projekt peronu
Fragment zeszytu z wszystkimi obliczeniami
Zachwyciły mnie projekty tuneli kolejowych:
Inżynier musiał też zaprojektować solidny płot na potrzeby nowoczesnego dworca kolejowego. Jakie czasy takie płoty :-) Zachęcam właścicieli zagród do skorzystania z tego solidnego projektu :-)
Tak wyglądają stuletnie zeszyty i ćwiczenia z Politechniki Wiedeńskiej:
Zawartość pudła nie została jeszcze wyczerpana. Będę prezentować ją sukcesywnie pomiędzy innymi aktywnościami. A zanosi się na to, że będzie ich w tym roku wiele, oj będzie się działo :-)