O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

piątek, 27 maja 2011

Cuda natury oraz meandry umysłu Baby i Chłopów dwóch.

Po kiepskiej pierwszej połowie maja, finiszujemy całkiem przyjemnie, jakby los chciał wynagrodzić nas za wcześniejsze tragiczne przeżycia.
Przede wszystkim nadszedł już czas, abyśmy przekonali się na własne oczy, co też przy pomocy Jaskra i Chłopa udało się nam wspólnie stworzyć w kwestii wyczekiwanych szczeniąt od Mantry. Trochę się bałam tego momentu, gdyż zarówno Jaskier, jak i Chłop, trochę mi się już zestarzeli i istniała jakaś doza prawdopodobieństwa, że nie podołają wyzwaniu. Zapytacie, jaki wkład miał Chłop w płodzenie psiego potomstwa? Otóż zasadniczy i nie mniejszy niż sam Jaskier, ale nie taki, o jakim może w tej chwili pomyśleliście (o fuj!). Chłop w naszym domu służy między innymi do przeprowadzania inseminacji. Nie będę rozwijać tematu, dlaczego inseminujemy, a nie kryjemy naturalnie, gdyż o tym opowiem któregoś dnia na blogu o hodowli. Wspomnę tylko, że choćby dlatego, iż jest większe prawdopodobieństwo skutecznego pokrycia poprzez sztuczne zapłodnienie.
Trzy tygodnie od ostatniego zabiegu minęły właśnie dziś. Na obrazie USG ujrzeliśmy trzy małe, jak główka od szpilki, zarodki. Oczywiście, będzie ich więcej, gdyż „bąbelki” układają się jeden za drugim w rogach macicy i nie są wszystkie widoczne na przekroju rogu macicy. Niestety, Wy tego nie zobaczycie, gdyż mój weterynarz nie posiada drukarki do swojego USG, a ja nie pomyślałam o zabraniu ze sobą cyfrówki. Z resztą, tu naprawdę niewiele jest do oglądania. Dla zobrazowania sytuacji pokażę Wam archiwalne zdjęcia USG robione w lepiej wyposażonych gabinetach. Niestety, nie miałam teraz możliwości dojechać z Mantrą do Wrocławia, aby tam wykonać badanie.

Trzytygodniowy zarodek. Na górze plama z pustą przestrzenią, to 
przekrój przez macicę. W środku plamka-to  szczeniaczek :-)

Pięciotygodniowy zarodek- widać go na obrysie.
Ciąża Fiony -miot F- Tuskulum Quissam z roku 2007.

Teraz będziemy mieć maluszki na literkę H. Przy nadal młodym tuskulańskim winie (oj, jest wielka okazja, aby odpieczętować butelkę :-) dziś wieczór padną propozycje imion. 

Zachęcona fotografiami przyrody na innych blogach, postanowiłam i ja wyskoczyć na mój majowy skalniak. Przy okazji informuję, że zagrożone pisklęta, terroryzowane przez Wielkiego Pożeracza Sikorek, czyli naszą Fionę, czują się dobrze i lada moment powinny wreszcie wyfrunąć z gniazda. Jeden rodzic daje radę. Nie mogę natomiast porządnie zająć się plewieniem ogrodu sklanego, bo stara sikorka się wkurza. Gdy pracuję na skalniaku, odlatuje i nie karmi młodych, póki nie zejdę. Zatem staram się jej nie denerwować i tak przeżyła swoje. Wszyscy niecierpliwie, aczkolwiek z innych pobudek, wyczekujemy momentu wyjścia piskląt z gniazda, najbardziej chyba półdzikie koty wałęsające się nocą po wsi. Ja po prostu chcę wreszcie usunąć chwasty spomiędzy kwiecia.

Małe, urocze fioletowe kosaćce

Tawuła japońska, chyba za bardzo wybujała.

Wóz na tle kwiecia i podagryczników oraz świerząbków. 
Spędzają mi te chwasty sen z powiek.

Pług też zagubił się pośród kwiatów

Mój ulubiony kącik- grupa iglaków na skalniaku


Zima popsuła imitację antycznego dzbana

Uwielbiam to zielone, kiedyś wiedziałam, jak się to nazywa, ale zapomniałam.
Wplotłam w roślinę korzenie.

Kosodrzewinę też uwielbiam. W ogóle iglaki to moja słabość.

Irysy pełnowymiarowe.

Życie, którego nie tknie nawet Fiona- pomrowik- parzy i piecze po wzięciu do ręki.

Po drugiej stronie domu kwitnie rododendron 

Towarzyszą mu maliny-smaczne, duże polany...


...oraz z boku jeżyna ogrodowa o łodygach bez kolców z wielkimi owocami

I tym samym doszliśmy do tytułowych meandrów umysłu. Zacznę od Baby, bo tym razem owe meandry są mniej skomplikowane, niż wspomnianych Chłopów dwóch.
Dla złapania równowagi emocjonalnej zabrałam się za decoupage. Zrobiłam swoją pierwszą w życiu butelkę, czy karafkę, jak zwał, tak zwał. Najważniejsze jest jednak to, że pierwszy raz zabrałam się za cieniowanie według znalezionych w internecie wskazówek. Miało to być cieniowanie pittorico, a co wyszło, to już mniej istotne. Trudno, abym za pierwszym razem i to bez specjalistycznych mediów typu opóźniacz do farby, wyprodukowała klasyczne hm... dzieło sztuki.

Przed...

...i po.

Idąc za ciosem, zabrałam się wreszcie za drewnianą tackę, którą dostałam w prezencie od Halynki z bloga Niedoszuflady jeszcze na Boże Narodzenie. Olbrzymim atutem jest tu wzór na papierze ryżowym, jaki zakupiłam przy ostatniej wizycie we Wrocławiu. Moją zasługą, nieskromnie powiem, jest to, że nie da się odróżnić cieniowania ze wzoru, od mojego farbkami. Wszystko się płynnie zlało. Tło miało imitować technikę przecierek i chyba imituje.


Wykorzystując wizytę we Wrocławiu, poprosiłam moją mamę, aby wykonała dla mnie zasłonkę wg mojego projektu. Nigdy w życiu niczego nie zaprojektowałam, zatem puchnę z dumy. Mama, widząc, jaki wybieram materiał (naturalny len), zakrzyknęła w sklepie:
-Jezus Maria, dziecko, jakie to jest zgrzebne!
W domu rodzinnym mojej mamy uprawiano len i tkano z niego płótno, a że mama nie wspomina dobrze warunków na wsi, w jakich się urodziła i wzrastała, wszystko, co z tym związane, źle się jej kojarzy. Chciała mi wcisnąć jakieś plusze, adamaszki, czy inne welurki. Udało mi się mamę przekonać, że to moja zasłonka i że len jest teraz bardzo modny. Jestem zachwycona moją prostą, lnianą zasłonką. Wreszcie księżyc w pełni nie będzie mnie terroryzował po nocy.



I tym sposobem dotarłam do meandrów chłopskich umysłów, które wydały mi się w tym tygodniu szczególnie odjechane.
Po pierwsze- szlag trafił nasz UPS do komputera. Z racji przestarzałej sieci energetycznej, nie ma możliwości korzystać z komputera bez zabezpieczenia. Resetuje się przynajmniej ze dwa razy dziennie i to w najmniej oczekiwanym momencie. Ale UPS to ostatnia rzecz, na jaką mam w tej chwili ochotę wydawać pieniądze. UPS szlag trafił dwa razy. Po pierwsze zestarzał się akumulator i sprzęt przestał spełniać swoją funkcję, po drugie piorun, przy wyłączonym z wszelkich źródeł zaisilania UPS-ie, zaindukował iskrę na transformatorze i poleciały tranzystory. W takich wypadkach mówię do Chłopa tylko jedno: „wymyśl coś!”.
Chłop myślał, nawet niezbyt długo i wymyślił. Naszego UPS-a oddał, w celu wymiany przepalonych tranzystorów, do zaprzyjaźnionego warsztatu i pożyczył od nich, również bez działających baterii, starego UPS-a. Po czym zdjął obudowę i podpiął kabelki do starego akumulatora samochodowego, co to już auta nie odpali, ale komputer przytrzyma i to nawet dosyć długo, kiedy prąd wyłączą. Nikt mi nie powie, że to nie jest jakaś magia! Przy okazji przydała się na coś niezwykle na co dzień upierdliwa cecha Chłopa- nie wyrzucanie starych, zużytych przedmiotów.




Najbardziej odjechaną tragiczno-komiczną sytuacją był fakt, że staliśmy się, ni z gruszki, ni z pietruszki i dosyć nagle, posiadaczmi historycznego, ponad stu letniego pieca chlebowego.
Piec chlebowy to było moje marzenie. Niezmiernie żałowałam, że nasz dom kupiliśmy już bez owego urządzenia. Została nam po nim tylko... ale o tym potem.
Piece chlebowe zazwyczaj były budowane wraz z domem, zatem raz utracony piec, raczej był nie do odtworzenia. Któż dziś bowiem potrfi zrekonstruować tego typu urządzenie? Łakomym wzrokiem spoglądałam na zachowane piece sąsiadów ze zgrozą obserwując, że mieści się w nich już tylko składzik na rupiecie. Któż bowiem jeszcze piecze chleb metodą tradycyjną?

Kilka dni temu znajomy pochwalił się, że rozbiera swój mały, stary kamienny dom. Nie pytajcie, dlaczego rozbiera, bo nie mam zielonego pojęcia. Jego dom, jego sprawa. Od słowa do słowa zgadaliśmy się, że w tym domu istnieje stary, przenośny piec chlebowy. Znajomy wyrwał go już ze ściany przy pomocy samochodu (to są te wspomniane meandry chłopskiego umysłu, na widok których opadły mi ręce i szczęka!). Zastanawia się teraz ów kolega, co ma z nim zrobić i już szykował się oddać piec na złom. Na całe szczęście znajomy jest osobą ugodową i chętnie przystał na pozbycie się pieca na naszą korzyść. Problemów z tego wyniknęło kilka. Po pierwsze, trzeba sobie uzmysłowić, że taki piec waży minimum pół tony, a trzeba go przetransportować kilkanaście kilometrów. Po drugie i najważniejsze. Nie mamy zielonego pojęcia o technologii wypieku chleba w tego typu piecu. Od dwóch dni przetrzepuję internet w poszukiwaniu informacji. Natrafiam albo na piece elektryczne, albo na stare tradycyjne, ale zasadniczo różniące się budową i chyba co za tym idzie, ideą wypieku chleba.


Nie wygląda może teraz najlepiej, ale po wypiaskowaniu
i pomalowaniu, będzie, jak nowy.

Nasz piec ma dwie komory- górną i dolną. Górna jest okopcona, a dolna nie. Pytanie, gdzie wkłada się chleb? Chyba nie do dolnej? Wyczytałam, że najpierw się piec nagrzewa, potem wybiera popiół i wówczas wsadza chleb. Na co zatem jest ta druga dolna komora?
Następne pytania są bardziej ogólne. Do jakiej temperatury musi nagrzać się piec i ile czasu wypieka się chleb w tej komorze?
Liczę na to, że ktoś z przeglądających tego bloga, miał okazję wypiekać, bądź chociaż uczestniczyć w takim wypieku chleba metodą tradycyjną. Już oczami wyobraźni widzę, jak wkładam 10 bochenków na jeden raz i mam chleb na 2 tygodnie. Tu rodzi się następny problem, jak wyrobić tyle ciasta na owe 10 bochenków, ale już powiedziałam do Chłopa: „wymyśl coś”. Będzie myślał nad skonstruowaniem mieszalnika na bazie silnika od pralki elektrycznej. Ale jazda!
Chłop trochę kulinarnie panikuje, jak to Chłop, który musi wszystko wiedzieć, od A do Z, a na kulinariach nie zna się wcale. Ja za to mam ogromną radochę i zabawę, gdyż nigdy jeszcze żadne kulinarne przedsięwzięcie, za które się zabieram, nie zdołało mnie przerosnąć. Myślę, że nawet bez pomocy z zewnątrz, opracuję sama, metodą prób i błędów technikę wypieku. Niemniej jednak, jeśli ktoś ma jakieś przemyślenia, czekam na nie w komentarzach. Kazałam chłopu skupić się na ułatwieniu mi życia poprzez mechanizację zagniatania ciasta, sama zaś zajmę się wypiekiem.

Tymczasem piec został rozebrany na miejscu i trwa przewożenie go w częściach. Podobnie, jak w przypadku naszego domu, po tamtym piecu pozostała tylko wielka dziura w kominie. Pomimo radości z niezwykłego sprzętu, jest w tym wszystkim coś tragicznego, jakby ze starego domu wyrwano jego serce.

Do tej sytuacji pasuje mi wiersz Mirona Białoszewskiego, który w czasach szkolnych szczególnie utkwił mi w pamięci ze względu na swoją dramaturgię. Dopiero teraz mogę w pełni zrozumieć jego istotę i głęboko przeżyć treść w nim zawartą ;-))) Nie wiem tylko, dlaczego wiersz ów znalazłam na portalu pt. "Gniot" :-)


Mam piec 
podobny do bramy tryumfalnej! 

Zabierają mi piec 
podobny do bramy tryumfalnej! 

Oddajcie mi piec 
podobny do bramy tryumfalnej! 

Zabrali 

Została po nim tylko: 
szara 
naga 
jama 
szara naga jama 

I to mi wystarczy: 
szara naga jama 
szara naga jama 
sza-ra-na-ga-ja-ma 
szaranagajama


sobota, 21 maja 2011

Mord z konsumpcją w Tuskulum.

Trudno było mi przejść nad śmiercią Triss do porządku dziennego. Jakoś tak się to wszystko stało nagle i niespodziewanie. Pomyślałam sobie, że to dobry moment, aby po tym wszystkim, pojechać do Wrocławia, trochę się rozerwać, zająć głowę czymś innym, spotkać się z dawno nie widzianą rodziną, pozałatwiać zaległe sprawy.
Dzień przed moim wyjazdem, Fiona odkryła na naszym skalniaku rodzinę sikorek. Tragiczne wydarzenia, jakie później miały miejsce, mogą być konsekwencją wcześniejszych decyzji, otóż...

W minioną niedzielę, byliśmy z Fionką na Jeleniogórskiej Wystawie Psów Rasowych. Moje niemłode już suczydełko było pokazywane w klasie weteranów. Oczywiście, był to tylko pretekst, aby ruszyć się z domu i po prostu tam być. Ostatnio tak rzadko bywam na wystawach, że boję się, iż ludzie o nas zapomną. Fiona, choć dostała piękny opis, wylądowała na drugim miejscu ze srebrnym medalem, gdyż ruch, choć piękny, nie był zbyt entuzjastyczny. Po ludzku mówiąc, trochę się ociągała.
-Myślę, że ta nadwaga nie pomaga jej w energicznym poruszaniu się- zrobiła mi przytyk sędzina.
„Hm... myślę, że to raczej wiek nie pozwala jej brykać, jak pies w sile wieku”- pomyślałam sobie w duchu, gdyż z sędzią się na ringu nie dyskutuje. Z drugiej strony, no dobrze, oszukuję samą siebie, Fiona mogłaby zrzucić ze dwa kilo. Od poniedziałku zatem zarządziłam dietę.



Fiona dzień przed wystawą.
Nie braliśmy aparatu na wystawę, bo miał być deszcz.

Fiona jest psem z silnymi pierwotnymi instynktami. To dobre, stare geny jeszcze z czasów, kiedy goldeny były psami myśliwskimi, polującymi, a nie leniwymi kanapowcami. Nie chcę mówić, że moje pozstałe goldeny to jakieś dupy wołowe, ale na pewno, w obliczu diety, nie wzięłyby spraw w swoje łapki, czy raczej w swój pyszczek.

Moje psy mają kategoryczny zakaz wchodzenia na skalniak, który jest dla nich po prostu niebezpieczny. Zazwyczaj rozumieją to i rzadko się tam pchają. Kiedy nakryję jakiegoś goldena na skalniaku, naprawdę głośno krzyczę.


Kiedy w poniedziałek Fiona wlazła na skalniak i wsadziła nos w latarnię, przy czym nie reagowała na moje wrzaski, podbiegłam, capnęłamją za kark, zajrzałam tam, gdzie sięgał jej wzrok i zamarłam... W pniu, który jest w środku pusty, na samym dole, założyły sobie gniazdko sikoreczki. Ku mnie rozdziawiały się pyszczki nieopierzonych jeszcze maluszków. Masz ci los. Ale sobie miejsce znalazły. Skoro Fiona je odkryła, nie odpuści. Szczególnie, kiedy w jej misce pojawiło się mniej kalorii. Chwilę pomarudziłam nad głupotą sikorek. Nie bez powodu mówi się o ptasim móżdżku, kiedy chce się komuś ubliżyć.  Wkoło psy, wałęsające się po nocach dzikie koty, jakie szanse ma ten lęg?

Taką 4 cm szparkę sobie upatrzyły i wykorzystały, 
bo latarnia się lekko przesunęła.

Chłop obciążył latarenkę cegłą,
aby żadne zwierzę jej nie przesunęło i nie wsadziło łapy po pisklę.

Jakoś tak bywa, że wszelkie życie, jakie znajduje się na naszej posesji, staram się rozpaczliwie uchronić od brutalnych praw natury. Kiedyś odkarmiliśmy wyrzuconą z gniazda małą ziębę. Karmiłam ją... piersią z kurczaka, a potem psią karmą. Ta psia karma była hitem, zięba wyrosła na niej piękna i z lśniącym opierzeniem. Dożyła potem w niewoli, w towarzystwie kanarków, końca swojego życia. Na wolności zapewne by nie przetrwała.


Nasza uratowana i odkarmiona na purinie zięba.

Chronimy także i przejmujemy się losem jaskółek, które co rusz zakładają gniazda w naszym garażu, pięknie odchodami „ozdabiając” naszego seata. Wymaga to od nas poświęcenia, bo trzeba wstać i otworzyć garaż bladym świtem, o 4-tej rano oraz przykrywać auto folią malarską.

Nie dziwne jest więc to, że i sikorki na skalniaku wzbudziły moje opiekuńcze uczucia, choć z lekka się załamałam uświadamiając sobie, jakie niebezpieczeństwa na nie czyhają. Na większość zdarzeń losowych nie mam wpływu, ale przynajmniej trzeba się postarać uchronić ptaki przed wszystkożerną Fionką. Poprosiłam Chłopa o baczne pilnowanie Fiony, bo znam możliwości mojej suki. Na moich oczach, swego czasu, potrafiła zeżreć niejedną mysz. Jest lepsza od kota w ich łapaniu. Przeszła samą siebie, kiedy złapała żabę i na oczach Chłopa, który prosił ją o oddanie zdobyczy, żywcem ją wrąbała, oblizawszy się ze smakiem.
-Zrób mi zdjęcie piskląt w środku pnia- przed wyjazdem poprosiłam Chłopa.
-Nie, bo będzie ci przykro, jak poumierają.
-Pilnuj przynajmniej Fiony, bo jak ją znam, dopadnie i wrąbie sikorkę.
-Dobra- rzekł Chłop i jak to Chłop, nie dopilnował.
Czarny scenariusz z moich myśli się ziścił.
We Wrocławiu odbieram telefon.
-Zgadnij, co zrobiło twoje Uszysko? (Ucho to ksywka Fiony).
-Jezus Maria- jęknęłam, przeczuwając wieści- Nie gadaj, że wpierdzieliła starą sikorkę!?
-Owszem, wrąbała sikorkę. Jest jak duch, odwracam wzrok, a ona już na skalniaku, biegnę do niej, a ona pospiesznie łyka.
-Ale jak to, tak razem z piórkami, nóżkami?- głupio się pytam sama konsumując skrzydełka kurcząt
-Nawet jednego piórka nie wypuściła.
- Jak można wrąbać żywcem sikorkę i to w okresie lęgu? To co teraz będzie z tymi maleństwami?- biadolę.
-Jest jeszcze zapasowa sikorka.
No tak, one przecież karmią parami.
-Ale ona jedna na tyle dziobów chyba nie wyrobi, zamęczy się na śmierć- popadam w pesymizm, z resztą, jak zawsze.
Cóż mogę jednak zrobić w tej sytuacji? Najbardziej niepokoi mnie fakt, że będzie trzeba nałożyć szlaban Fionie na przebywanie przed domem, gdyż, do licha, trzeba dać szansę drugiej sikorce na sukces reprodukcyjny. Taka tragedia! Matka lub ojciec zginął w psiej paszczy, biedne sierotki. Fiona, która zyskała niesamowicie mocne pozytywne dla siebie wzmocnienie w postaci świeżej mięsnej wyżerki, niewątpliwie powróci na skalniak. Morderca lubi wracać na miejsce zbrodni.

Nie wytrzymałam i dziś wsadziłam obiektyw do dziury w pniu.

Wracam do domu. Przy kolacji omawiamy tragiczne wydarzenie, jakie miało miejsce na naszej posesji. Sikorki nadal żyją, jeden rodzic uwija się, jak może, Fiona siedzi albo w domu, albo na ogrodzonym wybiegu. Wypuszczona na siusiu przed dom, od razu biegnie w kierunku skalniaka, zatem przez następne dni będzie wyprowadzana na smyczy. Ma szlaban i ma przerąbane. My przy okazji też .
-Może powinniśmy jakoś pomóc tej zapasowej sikorce? W końcu jesteśmy odpowiedzialni za poczynania naszego psa- mielę wciąż palący mnie temat.
-Jak do licha chcesz jej pomóc???- pyta realnie myślący Chłop.
-Ziębę odkarmiłam, może podrzucić jej jakieś mięso?
-Dopiero koty się zejdą.
Racja.
-Co im odbiło zakładać gniazdo w takim niebezpiecznym miejscu?- dziwi się Chłop- Chociaż z drugiej strony może nie miały już gdzie? Tu z każdej dziury słychać świergot.
Nie bez powodu nasza wioska nazywała się przed woją Vogelsdorff (Ptasia Wieś).
-Dlaczego nie zrobiłem jeszcze budek lęgowych?- pyta, chyba retorycznie, Chłop
-Bo nie powiedziałaś- odpowiada sam sobie.
-Bo ja myślałam, że budki lęgowe, to jakaś kosmiczna technologia- głupio odpowiadam. Naprawdę już męczy mnie to robienie za pamięć zewnętrzną dla Chłopa. Jak mówię, że coś trzeba zrobić, to ponoć zrzędzę, a jak nie mówię, to słyszę: „bo nie powiedziałaś”.
-Nie, na budki lęgowe trzeba skleić kilka deseczek.
-To zrób- mówię.
-A po co teraz?
-Jak to po co?
Otwieram książkę, pokazuję palcem tekst, czytam:
-Para sikorek odbywa dwa lęgi w roku.
Chłop patrzy na mnie, jak na idiotkę.
-Przecież my nie mamy już PARY!!!
Patrzę na Chłopa, jak na idiotę.
-Ale przecież my mamy jeszcze mnóstwo innych ptaków na posesji!!!
-No tak, no tak...

Obecnie oczekujemy na rozwiązanie sprawy „niskopiennych”sikorek. Nie mam złudzeń, że w momencie wyjścia małych z gniazda, mogą być one łatwym łupem dla kotów, więc za bardzo się też do nich nie przywiązujemy. Fionę pilnujemy, jak tylko możemy, aby nie wrąbała im drugiego rodzica.
A dieta Fiony? Cóż. Można jej zmniejszać porcję kalorii, ale ta suka sama potrafi o siebie zadbać. Na wybiegu nie ma już żywej duszy, wrąbała wszystkie ślimaki (francuskie podniebienie :-) i nawet nie chcę wiedzieć, co jeszcze. Na spacerze, gdzie się zatrzyma, to coś znajdzie do żarcia. Sprawa jest beznadziejna.

Z powodu szlabanu Fiony, całe stado spędza większość słonecznych dni w domu.
Po lewo Fiona, pod nogami Jaskier, pod rączką fotela Mantra.
Gaja w koszyku, a Chłopa nie trzeba przedstawiać :-)


*Zainteresowanych pieskimi tematami, zapraszam na świeży wpis na blogu "hodowla".

sobota, 14 maja 2011

Kiedy umiera pies...

...majowe niebo przybiera barwę ołowiu, słońce gaśnie, kwiaty więdną...


12 maja wieczorem, w wieku 12 lat, odeszła od nas Triss (Banshee z Niedźwiedziej Gawry). Była założycielką naszej hodowli, matką 25 niepowtarzalnych szczeniąt, z których wyrosły mądre psy, zarówno użytkowe, jak i typowo rodzinne. Była przede wszystkim naszą przyjaciółką i towarzyszką życia, członkiem naszej rodziny.
Kiedy teraz myślę o niej, przez łzy widzę same dobre rzeczy i wesołe przygody, jakie się z nią wiążą.

Jej dzieciństwo i wczesna młodość przypadły na ostatnie dwa lata mojego miejskiego życia. Chodziłyśmy wówczas razem na spacery na Górkę Skarbowców we Wrocławiu. Kiedyś był to teren dziki, bardzo spokojny. Częstym widokiem na łące byli opalający się, lub wylegujący na kocach mieszkańcy dzielnicy Krzyki. Triss miała w zwyczaju przebiegać im po głowach, deptać po częściach ciała i dobierać się do ich prowiantów. Apogeum jej niepohamowanego temperamentu nastąpiło wtedy, gdy wyrwała mi się ze smyczy, przebiegła jakiemuś biedakowi po głowie, wyrwała osłupiałemu gościowi banana z ręki i wrąbała go razem ze skórką. Nie wiedziałam, co robić, przepraszać faceta, biec odkupić banana, czy położyć się obok i umrzeć ze śmiechu.
Inna sytuacja wydała mi się dopiero śmieszna po pewnym czasie. Triss z impetem, jak na myśliwskiego psa przystało, wpadła powodowana niezrozumiałym dla mnie do dziś impulsem, do rowu z jakąś mazią i z rozkoszą utaplała się ze wszystkich stron, od czubka nosa, po sam ogon. Prawdopodobnie było to bardzo gęste i lepkie błoto. Trochę śmierdziało. Znów byliśmy na Górce Skarbowców, aby dojść do domu musieliśmy pokonać sporą część zaludnionej dzielnicy. Wracałam prawie z płaczem. Mój pies pokryty był czarną skorupą, diabli wiedzą czego, spod skorupy błyskały radośnie białka oczu. Kilka dni trwało, zanim domyłam ją, a i tak przez jakiś czas chodziła lekko przyszarzała.

W wieku 9 miesięcy wprawiła mnie w prawdziwe osłupienie. Tuż przy domu mieliśmy niewielki skwerek z równie niewielkim stawem. Od czasu do czasu był on oczyszczany przez służby miejskie. Spacerując po okręgu, 5 metrów od brzegu stawku, zbliżyłam się do pracowników oczyszczających teren. I wtedy nastąpiła jedna z dziwniejszych rzeczy, z jaką się w życiu spotkałam wobec psa. Robotnik, ni z gruszki, ni z pietruszki, rzucił w suczkę wiadrem. Co mu odbiło, nie wiem. Może to była forma zaczepki, popisania się. Wiadro było metalowe, narobiło huku, na szczęście nie dosięgnęło psa. Triss momentalnie rzuciła się z zębami i charczeniem w kierunku robotnika, który nie spodziewał się widać takiej reakcji. Zrobił unik, odruchowo się cofnął i... wpadł do wody. Ja już nie musiałam włącząć się ze swoim pyskiem w tę całą sprawę- Triss zrobiła to za mnie. Był to jeden z dwóch przypadków, kiedy Triss postraszyła zębami człowieka.
Drugi zdarzył się wówczas, kiedy tu na wsi, pozwoliliśmy wejść znajomemu do pokoju, w którym przebywała wraz ze swoimi nowo narodzonymi szczeniętami. Przywitało go ze dwa tysiące zębów, a my od tej pory, tak na wszelki wypadek, nie wpuszczamy nikogo do żadnej z odchowujących maluchy suk. Nie robimy tego już świadomie z innych też względów, ale o tym pisać będę na blogu hodowla.

Po przeprowadzce na wieś, kiedy Triss skończyła 3 lata, zaczął się dla niej okres macierzyństwa, a dla nas poważna przygoda z własną hodowlą. Pisałam o tym tutaj. Pod tym samym linkiem znajdziecie też więcej informacji o naszym życiu z Triss.
W wieku 7 lat przeszła na emeryturę, została wysterylizowana. Radosna, żywiołowa, pełna energii, temperamentu, pozostała do ostatnich dni swojego życia.

W czwartek, 5 maja wieczorem, źle się poczuła. Przestała jeść i poruszała się z wielkim trudem. Kurcze ciała sugerowały zagrożenie życia- skręt żołądka. Niezwłocznie udaliśmy się do weterynarza, który zrobił USG i sondowanie żołądka. Nasze obawy nie potwierdziły się, nie znaleziono żadnej przyczyny jej nagłego "upadku". Triss nie dochodziła do siebie, choć raz czuła się silniejsza, a raz słabsza. 
W czwartek, 12 maja wieczorem, dostała wylewu, który spowodował paraliż jej ciała. Suczka nie mogła się już ruszać, a tak bardzo chciała wstać. Pozostała świadoma do samego końca, co nie ułatwiało nam podjęcia decyzji. W jej oczach nie było już jednak iskier, a prośba o pomoc. Nie chciałam przedłużać jej cierpienia i czekać, aż zacznie cierpieć jeszcze bardziej. Podjęliśmy najcięższą w dziejach naszej małej hodowli, ale świadomą i słuszną decyzję o pomocy w bezbolesnym jej przejściu na tamten świat.
Odeszła od nas 12 maja po 21.00, po prostu spokojnie zasnęła. Mogłam się z nią pożegnać, ucałować i trzymać ją za łapkę w tej ostatniej drodze.
Dołączyła do mamy Buły, syna Luxora, przodków i przyjaciół, z którymi rywalizowała na ringach.
Chcę wierzyć, że biega teraz radośnie w krainie po drugiej stronie Tęczowego Mostu.
Chcę wierzyć, że pewnego dnia spotkamy się tam z nią.


A i Bułcia nie leży już samotnie



czwartek, 12 maja 2011

Wizja apokalipsy czyli...

...oj, nie będzie co do kieliszka włożyć :-(

Maj, pora najpiękniejsza w roku, pachnąca bzami i ciesząca oczy kolorowym kwieciem, przy okazji też miesiąc moich urodzin, powitał nas kilkoma okropnymi plagami. Najbardziej dokuczyła nam oczywiście choroba Triss. Przy tej okazji dziękuję wszystkim za wsparcie dobrym słowem i ciepłe myśli. Po tych kilku dniach od nagłego załamania się jej organizmu, po paru konsultacjach oraz własnej obserwacji, możemy stwierdzić z 99 procentową pewnością, że chodzi tu o ogólną dysfunkcję organów wewnętrznych spowodowaną wiekiem. Najczęściej dotyczy to właśnie zaburzenia pracy jelit. Z racji tego, że suczka ma obniżoną temperaturę ciała, po kilku krokach bardzo się męczy, wysiadło też jej krążenie. Walczy jednak dzielnie, są nawet momenty w ciągu dnia, że wstaje i bawi się jeżykiem, czy kongiem. Powrócił też szelmowski błysk w jej oczach, który zawsze towarzyszył temu jej ujmującemu uśmiechowi.


Triss w tym momencie bardzo przypomina swoją mamę- Bułeczkę, której nie ma z nami od dwóch lat. Bułcia, przez ostatnie półtora roku swojego życia, również była taka słabsza i niedołężna. Przeżywam małe deja vu, gdyż już kilkukrotnie zdarzyło mi się zawołać na Triss „Buła”, czego nigdy wcześniej nie robiłam. Nikt chyba nie był tak bardzo niepodobny do swej matki, jak Triss.
Stan Triss wydaje się być stabilny, choć nadal kiepski. Mimo to, wracam do życia. Pogodziłam się z tym, że może odejść od nas w każdej chwili, ale też sytuacja ta może ciągnąć się miesiącami.

Tymczasem jedną z pierwszych czynności, jakiej dokonałam po wyjściu z tej mojej umysłowej czarnej dziury, było przejście się po gospodarstwie i oszacowanie strat po śnieżycy z dnia 3 maja. Niech to szlag trafi! Jeden dzień nagłego załamania pogody i wszystko przepadło. Akurat teraz, kiedy zorganizowaliśmy się z produkcją wina, kiedy umyśliłam sobie zrobienie różnych domowych nalewek, musiała spaść ta plaga. Możemy zapomnieć o jakichkolwiek owocach w tym roku. Niestety, kilka dni wcześniej, na skutek pięknej pogody, zalążki owoców zawiązały się jakby odrobinę szybciej. A może i normalnie, tylko nienormalnym był atak zimy 3 maja. Nie będzie NIC! Ani jabłek, ani orzechów, o wiśniach czy czereśniach nie wspominając. Stan malin ocenię, jak je wyplewię. Co to oznacza? A to, że nie będzie przez najbliższy rok co do kieliszka włożyć!

Octowiec- wymroziło mu liście.


Orzech włoski- tak nieciekawie wyglądają wszystkie trzy duże drzewa.
O orzechach nie ma co marzyć.

Gałęzie orzecha włoskiego.

Młode listki paprotek szlag trafił.
One sobie jednak poradzą.

Najbardziej przez nas żałowany winogron. 
Już były na nim zalążki liści. Szlag je trafił

Wypuściły tylko listki pod okapem, które nie miały styczności ze śniegiem.
Wszystkie zalążki owoców diabli wzięli.

Gospodarstwo, zamiast witać gości kaskadą zielonych
pędów winnych gron i ozdobnym octowcem, 
wita gości suchymi badylami :-(

Biały bez też diabli wzięli. Położył się na wszystkie strony.

Fioletowy na szczęście stoi i kwitnie.

2 maja, w piękny, słoneczny dzień, udało mi się na chwilkę wyrwać z objęć gości i nazbierać mniszka lekarskiego. Nastawiliśmy z niego wino. I tak się wszyscy z nas śmieją, że to chyba wino dla królików. 



Ja bym się tak nie śmiała na ich miejscu. Jeśli wszystkim tak wymroziło zbiory, jak nam, to przyjdzie im trawę jeść przez następny rok.
Apokalipsa!

Skalniak- jeszcze piękny, ale już wymaga systematycznego wyplewiania.

Po śnieżycy przyszły upały, co z kolei spowodowało nagły wzrost chwastów i traw (że też tego cholerstwa nic nie wybije- mrozy, susza, czy powodzie!). Z racji tego, że nie za bardzo mieliśmy głowę ostatnimi dniami do ogarniania akurat tego tematu w gospodarstwie, co nieco nam pozarastało. I może byśmy się z tym już teraz uporali, lecz spadła na nas następna plaga- komuniści!

Nigdy nie przypuszczałam, że temat komunii będzie miał jeszcze kiedykolwiek wpływ na moje życie. Egzystujemy jednak w małym, izolowanym i hermetycznym środowisku, gdzie każdy ma ze sobą jakieś powiązania i interesy. My akurat grzecznościowo korzystamy z kosiarkek sąsiadów, w zamian za ich serwisowanie. Zabrzmiało to poważnie, w rzeczywistości chodzi o to, że sąsiad przywozi trupy kosiarek z wystawek niemieckich, a Chłop- urodzony majsterkowicz- naprawia je na tyle, na ile to możliwe, dzieki czemu sąsiad użycza nam którejś z nich, jeśli zachodzi taka potrzeba. A zachodzi, sad bowiem jest spory. Ja koszę pożyczonymi reanimowanymi trupami, jeśli ich napęd działa, a Chłop zasuwa naszą prywatną, zakupioną w sklepie, tuż po osiedleniu się na wsi, dużą kosą spalinową. Kosa jednak jest ciężka i pracuje się nią bardzo wolno. Dużym ułatwieniem jest jednoczesna praca kosiarką z napędem, przynajmniej tam, gdzie można nią wjechać. I w czym problem?
Otóż miejscowy przedstawiciel przewodniej siły narodu (ksiądz proboszcz, jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości, o jaką siłę chodzi), pod pozorem niedzielnych uroczystości komunijnych, zarekwirował wszystkie kosiarki i zarządził roboty przymusowe. Dotyczy to oczywiście rodzin małych komunistów. Jako, że sąsiad jest dziadkiem małej komunistki, cały sprzęt wywędrował pod kościół parafialny, a sąsiad „obrabia pańszczyznę”, czyli kosi hektary wokół parafii. Inni przymusowi robotnicy malują krawężniki na biało. Czy coś Wam to przypadkiem nie przypomina? W minionej epoce krawężniki na biało, a trawę na zielono, malowano przed wizytą ówczesnego przedstawiciela przewodniej siły narodu- pierwszego sekretarza KC PZPR. Na rodziców nałożono również kontrybucję w wysokości 1000 złotych od jednego komunisty. Zastanawiam się, jak ci ludzie mają to wszystko udźwignąć, skoro często brakuje im na chleb?
A mój sad zarasta.

Podobno jest już w 2/3 wykoszony, problem w tym, że już trzeba zaczynać od nowa.

Więcej plag nie pamiętam. Mimo, że maj się dopiero zaczął, mam nadzieję, że gorzej już nie będzie.

Miłym akcentem przy tym wszystkim były wizyty gości i nasze zaangażowanie w ich sprawy, ale o tym pisać nie będę. Moi goście i moi klienci mają zagwarantowaną dyskrecję, nie bójcie się zatem, że obabram kogoś na blogu, czy publicznie poruszę Wasze sprawy, kiedy zapuścicie się w gościnne progi Tuskulum.

Myślę jednak, że o kilku miłych rzeczach mogę wspomnieć.
Choć nie mam żadnego zacięcia dydaktycznego, ani żadnych ciągot i praktyki pedagogicznej, czasem frajdę sprawia mi praca z dzieciakami. Jeśli oczywiście można nazwać dzieciakami nastoletnie panny.
Jedna z dziewczynek, córka naszej znajomej, potrzebowała na zaliczenie i poprawienie ocen, ładnego przedmiotu zrobionego własnoręcznie z przeznaczeniem na licytację. Cel licytacji jakoś mi umknął. Zaproponowałam, że pomogę jej zrobić dekupażową doniczkę oraz pirograf. Wszystko na podstawie przedmiotów, jakie już sama wcześniej robiłam, aby dziewczynka miała wyobrażenie, jak będzie wyglądał efekt końcowy.
W sobotnie popołudnie usiadłyśmy i zrobiłyśmy wspólnie prace. Mam nadzieję, że będą się podobały i osiągną przyzwoitą cenę na licytacji.





Druga dziewczynka, w tym samym wieku, interesuje się dyscypliną junior-handling. Startuje na wystawach psów w konkurencji Młody Prezenter. Mieszka w okolicy, więc jeśli tylko biorę udział w wystawach, użyczam jej swoich piesków, najpierw do ćwiczeń, a potem ewentualnie do samego konkursu. W zeszłym roku dziewczynka startowała z Mantrą, w tym roku w Jeleniej Górze (w tę najbliższą niedzielę) użyczę jej Fionę. Dziewczynka do ćwiczeń namówiła również naszego szpica. Gaja była w ciężkim szoku, gdyż od lat nie wymagałam od niej ani pozycji wystawowej, ani wystawowego ruchu. Gdybyście widzieli wystawowy krok szpica! Kiedy wyrzuca przednie łapki do przodu, wygląda jak mały koń na paradzie.

Ćwiczenia z Mantrą w zeszłym roku.

Przygotowania do występu z Fioną.

Nauka wystawiania szpica.

Gaja otwarła paszczę ze zdumienia, w co dała się wkręcić.

Bardzo doskwiera mi już brak szafy w sypialni. Po zimowym remoncie nie mam gdzie trzymać moich rzeczy. Paździerzowa komoda została usunięta, gdyż stanowiła prowizorkę i nie pasuje do stylu wnętrza. Ileż można trzymać ubrania w torbie na podłodze? Z racji tego, że Chłop ma tysiąc spraw na głowie, nie mogę liczyć na szybkie odrestaurowanie Ludwika Filipa. Sama mam kategoryczny zakaz zbliżania się do tego mebla. Jestem osobą niecierpliwą, która oczekuje efektu szybko. Mogłabym go potraktowac zbyt brutalnie, tymczasem Ludwiczek potrzebuje pieszczot. Nie mam czasu czekać kilka lat na dopieszczenie Ludwisia, zabrałam się więc za wiejską szafę, stojącą w ciemnym kącie, z której tuż po przeprowadzce, wyjęliśmy jeszcze szmaty po Niemcu.
Chcę mieć szafę- muszę zrobić sobie ją sama.
Chłop troszkę pomaga w newralgicznych punktach, aby nie przebudzić mojego demona zniszczenia.

Poprzedni właściciel używał starych szaf na potrzeby warsztatu. 
Pozalewał wnętrza szuflad jakimś syfem.


Bez rozbierania się nie obeszło.


I najpiękniejszy widok na świecie.
Wieczorem siadam sobie przed domem przy robocie i mam widok na całe moje Stadko:


Gaja zawsze wychodzi na tego typu fotkach w postaci czarnej plamy :-(
Chłop się nieco obruszył, że jego podpis jest najmniejszy. Zinterpretował sobie to, że jest najmniej ważnym członkiem Stada. Tymczasem Chłopa każdy pozna, a psiaki są z daleka mniej charakterystyczne. 

Z oddali słychać nadciągającą burzę. Zwiastuje zmianę pogody. Cóż, siła wyższa, jak przyjdą deszcze nadrobię zaległości na Waszych blogach :-)

Dopisek z godziny 22.00. Było to ostatnie zdjęcie naszego całego Stadka. Około godziny 18.00 Triss dostała wylewu, który spowodował paraliż jej ciała. To była najtrudniejsza decyzja w dziejach naszej małej hodowli, skropiona morzem łez. O godzinie 21.00 pomogliśmy jej godnie i bez cierpienia przejść na drugą stronę Tęczowego Mostu...